Jesteśmy w Tajlandii. Dolecieliśmy do Phuket i stamtąd niczym paczka DHL zostaliśmy dostarczeni do Koh Tao, czyli na Wyspę Żółwia. Zostaliśmy dostarczeni jak paczka, bo tak właśnie się czuliśmy z nalepką na piersi z portem docelowym. Tajowie opanowali networking do perfekcji, oto przykład:
Z Phuket pojechaliśmy furgonetka do Surat Thani, miasta z którego odpływa prom na Koh Tao.
Wysiedliśmy w punkcie przeładunkowym, czyli barze na obrzeżach miasta, w którym pełno było bardziej lub mniej zdezorientowanych turystów zmierzających w rożne części Tajlandii.
Posiedzieliśmy tam ze dwie godziny czekając na wiadomość czy prom odpłynie (jest pora deszczowa i morze wzburzone).
Bez słowa zostaliśmy zabrani tuk tukiem do biura linii promowych, w którym powiedziano nam, ze prom nie odpływa. Poranny może odpłynie.
Kolejny tuk tuk zabrał nas do hotelu.
Rano w hotelu pojawił się inny pracownik promu, żeby się upewnić, ile osób płynie na która wyspę.
Po godzinie oczekiwania tuk tuk zabrał nas do kolejnego baru na skraju miasta.
Po kolejnej godzinie wsiedliśmy do autobusu, który zawiózł nas na przystań.
Popłynęliśmy promem na najbardziej imprezowa wyspę Tajlandii.
Złapaliśmy prom na Koh Tao.
I już jesteśmy!
Co za okropne życie tutaj prowadzimy! Rano zastanawiamy się czy będzie padać godzinę czy krócej (jest pora deszczowa), jemy śniadanie, popijamy świeżym sokiem z mango, spacerujemy po wyspie albo mamy zajęcia z nurkowania, jemy lunch (darmowy), nurkujemy, ucinamy sobie drzemkę w hamaku, jemy kolacje i popijamy piwko rozłożeni na tajskich szezlongach. Co za nuda! Gdzie nie spojrzysz to albo zieleń palm, albo lazur morza. Piwo zawsze zimne, jedzenie zawsze dobre a fauna podwodna zawsze egzotyczna.
Podróż Dromofobia - Koh Tao
2009-07-23