Drodzy czytelnicy. Wydarzenia nabrały ostatnio dużego tempa, wiec nie bardzo nadążamy z ich przyswojeniem, nie mówiąc już o opisywaniu. I stad ta przerwa. Zacznijmy wiec od początku, a może od końca. Jesteśmy już w Tajlandii, w Phuket dokładnie mówiąc i czekamy na prom na wyspę Koh Tao. Czekamy i narzekamy, ze bolą nas wszystkie mięśnie, zwłaszcza w nogach, a to skutkiem wędrówek po malezyjskim Borneo.
Opuściwszy Singapur i doleciawszy do Kota Kinabalu, które jest stolica stanu Sabah w malezyjskiej części Borneo, spotkaliśmy się z Teresa i Carlosem, naszymi hiszpańskimi przyjaciółmi. Łzom i objęciom nie było końca, poważnie uszczupliliśmy zapasy alkoholowe baru tuz obok hostelu i opracowaliśmy trasę dalszej wędrówki po Borneo.
Pierwszym punktem programu miała być wspinaczka na Mt. Kinabalu, najwyższy szczyt pomiędzy Himalajami i Papuą Nowa Gwineą, ale ze góra jest oblegana przez hordy spragnionych widoku wschodu słońca z jej szczytu turystów, nic nie wyszło z tego planu. Pozostał nam kilkukilometrowy trekking u jej podnóża, co i tak było dość meczące. Gwoli ścisłości trzeba dodać, ze ze szczytu Mt. Kinabalu można zobaczyć wiele, ale rzadko, bo najczęściej przeszkadzają w tym chmury.
Pobujaliśmy się tez po okolicznych wysepkach snurkujac i opalając brzuchy wypełnione ryżem, warzywami i sokami ze świeżych owoców (mango, arbuz, melon, awokado, etc).
Jako, że na Borneo dzika przyroda walczy o przetrwanie z plantacjami, wyrębem, polowaniami i innymi przeciwnościami natury generalnie ludzkiej, postanowiliśmy sprawdzić, co jeszcze z tej przyrody zostało, biorąc udział w "safari" po rzece Kinabatangan. W ciągu trzech dni i dwu nocy przepłynęliśmy kawal rzeki i przeszliśmy kawałeczek dżungli w poszukiwaniu dzikiego zwierza. Jak widać na zdjęciach, głownie spotykaliśmy małpy: wredne makaki i zabawne pronobis z wielkimi nochalami. Podobno widzieliśmy tez orangutana, ale spał na gałęzi i mógłby być jakimkolwiek innym zwierzęciem wyglądającym jak czarna plama wśród liści. Cala impreza była zbyt komercyjna jak na nasze gusta, ale wszechwładza agencji turystycznych jest w Malezji ogromna i ciężko coś załatwić nie ulegając im. Poza tym Teresa i Carlos maja tylko 4 tygodnie na zobaczenie Malezji i Tajlandii wiec trzeba się śpieszyć.
Ostatnim punktem programu była wizyta w Sempornie, obrzydliwym, nudnym i brudnym miasteczku, które ma tylko te zaletę, ze jest punktem wypadowym na pobliskie wyspy, które są rajem dla nurkujących, snurkujacych, opalających się i łowiących egzotyczne ryby. Carlos, który jako jedyny z nas ma licencje nurka, zanurzył się w głębiny niedaleko wyspy Mabul, a my pływaliśmy wokół śledząc nasza prywatna (jak się przez przypadek okazało) łódź i rozmaitości podwodnej flory i fauny. I tak przez dwa dni. W obawie przed tym, ze wyrosną nam pletwy, drugi dzień przesiedzieliśmy na plaży założywszy świetlicę dla dzieci z wyspy. Lepiąc z nimi rzeźby z piasku i ucząc się malajskiego (chyba) na podstawie rysunków. Fajna zabawa, ale kontrast pomiędzy biedą mieszkańców tych wysp, a bogactwem ludzi je odwiedzających jest porażający. Większość z nurków nawet nie schodzi na brzeg. Nie wiemy czy są tak zajęci kursem nurkowania, czy może nie chcą widzieć brudu w raju.
Jak już zostało napisane, jesteśmy teraz w Tajlandii i czekamy na prom na wyspę Koh Tao, gdzie nareszcie zrobimy sobie kurs nurkowania.