Opera w Sydney i majestatyczny Harbour Bridge są na ustach wszystkich. Trudno je przeoczyć, a raz wlepionych oczu nie sposób oderwać. Są niewyczerpana inspiracja dla młodych adeptów architektury, światowej sławy projektantów oraz pocztówkowo-breloczkowego przemysłu. Fajnie sfotografować się na ich tle o zachodzie słońca, jeszcze fajniej pokazać się wśród znajomych z mniej lub bardziej dyskretna replika opery wpiętą w klapę marynarki lub przytwierdzona finezyjnie do torebki lub plecaka. Zwykła kontemplacja już nie wystarcza, dlatego idące z duchem czasu miasto proponuje coś więcej.
Ostatnim krzykiem mody stały się grupowe lub indywidualne wspinaczki na Harbour Brigde, gdzie o brzasku lub zachodzie słońca można się sfotografować na tle imponującej panoramy Sydney. Niezapomniana przygoda w samym sercu miejskiej dżungli i przyprawiająca o zawrót głowy i debet na koncie. Carpe diem na najdłuższym rusztowaniu świata.
Równie popularna co Harbour Bridge opera pamięta czasy, kiedy była utrapieniem i bólem głowy dla całkiem sporej grupy polityków, konstruktorów i projektantów. Niejeden budowniczy siarczyście zaklął widząc plany czegoś, co stało się później ikona nowoczesnego ekspresjonizmu. Był rok 1957, kiedy nikomu nieznany młody duński architekt Jørn Utzon przedstawił swój projekt i pokonał 232 konkurentów. Otwarcie przewidziane początkowo na rok 1965 opóźniło się o jakieś 8 lat, a końcowy kosztorys wielokrotnie przerósł ten planowany. W końcu sam Utzon nie wytrzymał i w połowie prac porzucił i opere, i Australię, do której nigdy już nie powrócił, a swoje dzieło widział jedynie jako newsa na pierwszych stronach gazet. Od uroczystego otwarcia w 1975 roku dzieło Utzona cieszy oko miejscowych i przyjezdnych i sprzyja twórczej wymianie spostrzeżeń: jednym przypomina kopulujące żółwie, inni widzą w niej wypełnioną muszlami maszynę do pisania. Nie da się ukryć, że robi wrażenie czy widzi się ją z brzegu, z promu, czy z drugiego brzegu zatoki.