Drodzy czytelnicy, wszystko z nami w porządku: nie napadły nas oposy, nie przepadliśmy w lasach deszczowych, ani tez nie porwał nas Sauron.
Nasze milczenie spowodowane było dwoma czynnikami tj. zmęczeniem i brakiem przyzwoitego dostępu do internetu. Zmęczyliśmy się intensywnością naszego przemierzania Nowej Zelandii, które już ma się ku końcowi, a która to intensywność wysysała z nas wszelkie chęci poszukiwania komputera. Drugi powód to właśnie brak tegoż komputera podłączonego do internetu, który odpowiadałby standardom XXI w. Nowa Zelandia niespecjalnie przejmuje się pojęciami takimi, jak globalna wioska czy społeczeństwo informacyjne i na poziomie rozwoju informatycznego szczęśliwie jest jakieś 5-10 lat do tylu w stosunku do Europy. Da się oczywiście to przeżyć, tyle ze uświadamia nam poziom rozwoju jaki mamy w Polsce, na przykład, a z którego nie zdajemy sobie sprawy, bo dookoła wszyscy maja tak albo nawet lepiej.
Kończąc już temat technologiczny, muszę stwierdzić, ze pobyt na antypodach, w kraju bądź co bądź należącym, sprawka kapitana Cooka, do kultury zachodniej, uświadamia jak homogenicznym kulturowo tworem jest Europa. Wydaje nam sie, ze tak wielkie roznice dziela nas z Finami czy Grekami, ale okazuje sie, ze wiecej nas laczy niz dzieli. Ot taka refleksja z drugiego kranca globu.
Co do naszych nowozelandzkich przygod, to sprowadzaja sie one glownie do ogladania cudow natury, ktorych tu na kopy, jezdzenia samochodem i zwiedzania hosteli. Zanim jednak zaczne zwiezle opowiadanie tego, co widzielim, kilka uwag ogolnych.
Nowa Zelandia nie jest specjalnie inspirujaca ani kulturowo, ani gastronomicznie, wiec przyroda jest w zasadzie jedynym powodem, aby tu przyjechac. I jest to Powod, ktory nie potrzebuje pomocy innych powodow. Bedac w Nowej Zelandii nie sposob nie docenic rowniez rozwoju uslug turystycznych. Kiedyz w Europie tak bedzie?! W kazdej najmniejszej wiosce, z ktorych glownie sklada sie ten kraj, funkcjonuje kompetentne biuro informacji turystycznej, ktore nie tylko jest w stanie zarezerwowac miejsca na wszystkie lokalne atrakcje, znalezc miejsce w hostelu w nastepnej miejscowosci, do ktorej sie udajemy, ale takze poinformowac, jakie ptaki wlasnie widzielismy na parkingu i jakie bedziemy widziec na podobnym parkingu 1000km dalej. A wszystko to z usmiechem. Sama radosc. Hostele sa w miare tanie i zawsze czyste. Zalujemy tylko, ze jestesmy tutaj w zimie i wiele atrakcji nie nadaje sie na deszcz i zimno. A atrakcji jest co nie miara (splywy, bungy jumping, loty helikopterem, etc.)
Nowa Zelandia, jak juz wspomnialem, sklada sie z wiosek, co czyni ja wielka, slabo zaludniona wioska, co miewa swoje wady i zalety. Stan ten utrudnia przede wszystkim aktywnosci wieczorne, bo okazuje sie, ze o 17 zamiera zycie i wszyscy chowaja sie w swoich chatach popijajac herbate i ogladajac brytyjskie reality shows. Zaleta jest to, ze wszystkie wazne instytucje (stacja benzynowa, sklep, informacja turystyczna, hostel) mieszcza sie przy jednej drodze, wiec uzywanie GPSa jest zupelnie zbyteczne. Godnosci miejskiej broni (mowie to na podstawie tego, co zwiedzilismy dotychczas, bo przed nami jeszcze kilka dni w Auckland) wylacznie Wellington, czyli stolica, w ktorej rzeczywiscie czuc klimat miasta, jest swietne muzeum, teatry, etc. Wellington to 3. najwieksze miasto Nowej Zelandii, stolica i zdecydowanie tetniaca zyciem metropolia (ktora po Tokio zdaje sie byc sennym przedmiesciem). Przedmiesciem nie tylko zdaje sie, ale nim jest, drugie najwieksze miasto NZ czyli Christchurch, od ktorego zaczela sie nasza przygoda nowozelandzka. Po zaklimatyzowaniu sie, przepierce, naradach z autochtonami na temat trasy i srodka transportu, ruszylismy wspominanym wczesniej blekitym pierdolotem, czyli tajemniczym Daihatsu Sirion o mocy chyba 10KM na podboj wyspy poludniowej. Nie narzekajmy jednak na samochod, bo pokonal takie przelecze, podjazdy i tunele, ze kudy tym wszystkim terenowym toyotom. Trasa wiodla od Christchurch do podnuza Mt. Cook, czyli najwyzszej gory NZ, gdzie polazilismy w poszukiwaniu blekitnych jezior i lodowca Tasmana, ktory nie wyglada na lodowiec, tylko na wielkie, smutne, szare jezioro. Tym smutniesze, ze coraz wieksze w zwiazku z ociepleniem klimatu.
Nie wychodzac z podziwu nad widokami przedostalismy sie do Fiordlandu, czyli jak sama nazwa wskazuje, deszczowej norweskopodobnej krainy, ktora podarowala nam jeden dzien slonca wystarczajacy na zwiedzenie Milford Sound, czyli fiordu, ktory nazywany jest nie bez powodu, osmym cudem swiata. Stamtad alpejskimi drogami dojechalismy do lodowca Franca Josefa, na ktorym urzadzilismy sobie pieciogodzinny spacer z przeszkodami. Fajnie bylo i jak tylko otrzepalismy sie z blota, ruszylismy dalej, do Greymounth, ktore co prawda nie bylo specjalnie urodziwe, ale byl tam najlepszy hostel, w jakim dotychczas spalismy (Global Village), a poza tym bylo blisko kolejnej atrakcji, czyli skal nalesnikowych (chodzi raczej o takie nalesniki amerykanskie, wielowarstwowe), ktore w trakcie przyplywu wyrzucaly w powietrze fontanny wody i pary.
Z zachodniego wybrzeza, po raz kolejny przecinajac pogorze alpejskie, wrocilismy na wybrzeze wschodnie, konkretnie do slonecznego miasta Kaikura, gdzie podgladalismy okoliczna faune w postaci fok (smierdza strasznie i wygladaja na rownie leniwe, jednym slowem: lenie smierdzace), delfinow (jaki delfin jest kazdy wie) i wielorybow (widzielismy 3 sztuki, ktore pomachaly do nas ogonami, ale na szczescie nie bzikowaly tak, jak delfiny). I tak, krok za krokiem znalezlismy sie w Picton, miescie, ktore znajduje sie na mapie tylko dlatego, ze wyplywaja z niego promy na wyspe polnocna. A teraz moze takze dlatego, ze tam wlasnie dowiedzialem sie, ze nie zdalem, tam gdzie zdawalem (zainteresowani wiedza).
Po krotkiej przeprawie przez ciesnine Cooka wyladowalismy w Wellington, o ktorym juz wspominalem. Ze stolicy ruszylismy na, nieudany jak sie pozniej okazalo, atak na Mt. Egmont, ktora tak sie ukryla w sniegu i mgle, ze nie dostrzeglysmy jej ani my, ani odpowiedzialni z bezpieczenstwo na szlaku. Zatrzymujac sie chwile przy temacie pogody, to musimy przyznac, ze mamy duzo szczescia i w ciagu minionych dwu tygodni, ktore byly bardzo jesienne, deszczowe i chlodne, atak na Mt. Egmont byl jedynym przedsiewzieciem nieudanym z powodu pogody. Za kazdym zaplanowanym trekkingiem, wypogadzalo sie na krotko przez momentem, w ktorym dotarlismy na miejsce. Chocby nawet lalo przez dwa wczesniejsze dni. Niezrazeni wiec tym meteorolgicznym prztyczkiem w nos, postanowilismy poznac nieco kultury Maorysow i tak oto docieramy do miejsca, z ktorego pisze, czyli z miasta Rotorua. Dzisiejszego wieczora umowieni jestesmy na kolacje, tance i opowiadanie legend. Rankiem odwiedzilismy najbardziej aktywna na swiecie strefe wulkaniczna, ktora wyglada nieco piekelnie. Dym i para wydobywaja sie z sykiem z ziemii, kolorowe jeziora wrzacej wody bulgocza dookola, gejzery wytryskuja raz po raz i smierdzi zgnilym jajem, pierdem i wedzona szynka. Tak sie nawdychalismy tych gazow, ze az rozbolaly nas glowy.
Jutro, zgodnie z tytulem naszego bloga, pojedziemy pojezdzic troche tylkiem po piasku, a dokladnie po piasku podgrzewanym, bo skoro to strefa wulkaniczna, to nawet nad zimnym morzem kazdy moze wykopac sobie swoj basen z podgrzewana geotermalnie woda i wymoczyc w nim zmeczone cialo. Taka demokracja.
A pozniej to juz tylko Auckland.
Podróż Dromofobia - Wieści z drugiej półkuli
2009-05-21