Czwartek
11 sierpnia 2008
10:34
Irkuck
To dopiero był dzień…!
Rankiem postanowiliśmy wejść na szczyt góry i obejrzeć tutejsze obserwatorium słoneczne. Po drodze zobaczyliśmy jeszcze dwa normalne obserwatoria astronomiczne. Przy jednym z nich widzieliśmy sporo drewnianych krzyży. Obserwatorium słoneczne dało się dostrzec zza ogrodzenia, brama była nawet otwarta, ale pies pilnował „swego rewiru”. Ciekawszy stamtąd był jednak widok na Bajkał i góry Chamar Daban.
Po powrocie z obserwatorium ostatnie grupowe zdjęcie nad Bajkałem i wymarsz do nerparium (fokarium). Po drodze zatrzymaliśmy się koło informacji turystycznej, trzeba było zapewnić sobie powrót do Irkucka. Po załatwieniu newralgicznej kwesti wyruszyliśmy do tego (nieszczęsnego) nerparium. Droga niby płaska, ale dość długa, bo ponad pięć kilometrów, dała nam nieźle w kość. Od dwóch dni, w miejscu, gdzie miałem kiedyś pęknięcie, zaczęła mnie bardzo boleć noga. Niewesoło się robiło... Chciałem nawet zrezygnować, ale głupio i nierozsądnie byłoby oddzielać się od grupy. Po drodze zatrzymaliśmy się przed muzeum Bajkału – wstęp 100 rubli dla Rosjan i 200 dla cudzoziemców. Ceny nieco odstraszyły wszystkich, więc podążaliśmy dalej, by zobaczyć foki. Na miejscu okazało się, że to jakiś barak, gdzie gość zamknął dwie foki i życzy sobie za ich oglądanie 150 rubli. Wszyscy z głupią miną zrezygnowali i wrócili do muzeum. Trzy osoby zostały, ja też – z oszczędności – przed budynkiem, pilnując plecaków. Ale i tu ludzie nie byli zadowoleni z tego, co miało do zaoferowania muzeum. Czekał nas jeszcze powrót na miejsce odjazdu marszrutek do Irkucka. Na szczęście, na przystanku szybko złapaliśmy „okazję”. Jegomość zażyczył sobie stówkę za kurs. Chyba nie dotarłbym na własych nogach... Na „dworcu auto-busowym”, w ciągu niespełna trzech minut od wysiadki, Paweł załatwił pojazd do Talcy – ludzie chcieli zobaczyć tutejszy skansen.O 16:05 po raz ostatni widziałem Bajakał u ujścia do Angary. Początkowo rzeka była błękitna, ale już po pięćdziesięciu kilometrach w Irkucku stała się szara jak Wisła.
Po jakichś dwudziestu minutach jazdy zatrzymaliśmy się na przystanku Talca i wypełzliśmy wyrwani z półsnu na zwiedzanie skansenu. Bilet kosztował 150 rubli, ponownie byłem zmuszony odmówić sobie tej przyjemnosci ze względów zdrowotnych i finansowych. Na zwiedzanie przyjechał też ranny Jurgen ze swoją tłumaczką Anią. Ponieważ było już po jego obchodzie, siedzieliśmy razem tuż przy budynku strażnika, dzieląc się wrażeniami z podróży. Ludzie oglądali ponad godzinę chaty, cerkwie, szałasy, grody, co okazało się złym pomysłem. Na przystanku, na którym poza nami na pojazd oczekiwała sfora ludzi, nie zatrzymywało się prawie nic! W końcu nadjechał autobus, wsiadłem ja, Anka K. i Łukasz. Kierowca powiedział: chwacit i nikogo już nie wpuścił – pojazd miał komplet. Droga upływała dość szybko, z dużą ilością podjazdów i zjazdów – podobno wybudowano ją w dwa miesiące, bo nad Bajkał chciał przyjechać prezydent USA. Potem jednak nie przyjechał, ale za to droga jest i to niezła. A na niej wściekły ruch samochodów. Tutejsi kierowcy szybko pokazali, na co ich stać. Jakiś debil wyprzedzał nas poboczem, inny z kolei zatrzymał się tak niespodziewanie, że wszyscy w środku poczuli się jak manekiny do testów zderzeniowych. Po pięćdziesięciu minutach dotarliśmy do dworca autobusowego w Irkucku. Tam mieliśmy czekać na resztę. Gdy robiliśmy zakupy w supermarkecie, dostałem esemesa od Krzycha, że do tej pory tkwią tam i proszą o załatwienie im powrotnego auta. Taksówkarze na dworcu zażyczyli sobie 4000 rubli za dwa pojazdy. Niestety, próba kontaktu z naszymi była nieskuteczna. Ja nie miałem nic na koncie, telefon Łukasza nie działał, a u Anki też był jakiś problem. Jeden z taksówkarzy wspaniałomyślnie udostępnił Łukaszowi swoją komórkę. Rozmowa też niewiele wyjaśniła, Paweł w ostatnich słowach powiedział, że podzielą się w pary i tak będą łapać stopa. Za tą rozmowę taksówkarzowi ubyło z konta 270 rubli – miał przez to trochę nieciekawą minę, podobnie jak i my. Po kilku minutach dostałem esemesa, że Anka i Krzysiek już jadą. Na dworcu robiło się coraz ciemniej, na szczęście nie kręciły się jakieś podejrzane typy, zresztą, poczucia bezpieczeństwa dodawała nam opieka taksówkarzy, którzy co chwila pytali nas, czy decydujemy się na ich usługi. Twierdzili, że tego dnia nic, co mogłoby ich zabrać, już nie będzie jechało z tamtej strony. Niby znaliśmy adres akademika, gdzie mieliśmy nocować, ale trzeba było czekać na resztę. Niedługo po tym pojawili się pierwsi autostopowicze z naszej grupy, więc robiło się raźniej. Okazało się też, że taksówkarze puścili w eter wiadomość, że grupka Polaków poszukuje transportu. Po chwili kierowca marszrutki, który zakończył swój kurs, ustalił, że jego kolega wiezie naszych. Wtedy też taksówkarze ponownie przeszli do ofensywy, proponując nam zawiezienie do hotelu. Ostrzegali, że tramwaje już nie kursują, bo most, po którym trzeba jechać, po 23:00 jest zamknięty z powodu remontu. Było już grubo po 22:00, kiedy przyjechała ostatnia czwórka. Tak więc za 100 rubli od głowy piękną Wołgą i nieszczególnie piękną Ładą pojechaliśmy do hotelu – jak się potem okazało, zwykłego akademika. Tam po wielu próbach zawiadomienia „recepcji”, że chcemy wejść, w końcu drzwach pojawiła się starsza kobieta – z gatunku „jędza”. Wpuściła tylko tych, których znała, tj. Jurgena i Ankę, Grześka zaś dość stanowszo wypchnęła za drzwi i z łoskotem je zatrzasnęła. Staliśmy zaskoczeni, zmęczeni tym wariackim dniem, trochę rozbawieni sytuacją, a Anka negocjowała za drzwiami – ze szczęśliwym efektem. Po otwarciu drzwi, szybkiej opłacie i prowizorycznym meldunku dostaliśmy klucze do pokoi. W toalecie był tylko sedes i umywalka, na prysznic musieliśmy czekać do rana. Zrobiliśmy kolację, można powiedzieć: pożegnalną, z winem dla Anki w podzięce za wszystko. Wszyscy byli nieziemsko zmęczeni, ale i szczęśliwi, że mimo tych wszystkich komplikacji dotarliśmy do upragnionego łóżka i czystej pościeli. Po 1:00 w nocy padłem skonany na łóżko... Uff! Jak dobrze się spało...
Piątek
12 sierpnia 2008
10:25
Wczorajszy dzień minął chyba najspokojniej podczas tej wyprawy. Niemal w całości spędziłem go w pokoju, podczas gdy reszta grupy poszła oglądać miasto. Przez ten czas przeprałem swoje najpotrzebniejsze ciuchy i przepakowałem graty. Po 15:00 zacząłem się trochę niepokoić, bo jakoś długo nikt nie wracał. Dopiero po 16:00 pojawiła się Anka C., a wyjście na pociąg do Moskwy ustaliliśmy na 17:00. Wszyscy pojawili się na kwadrans przed piatą, by w wielkim pośpiechu spakować się i wyjść na tramwaj. Po drodze zrobiliśmy zakupy na ponadtrzydniową podróż, ale że niemal wszyscy byli spłukani, nie pozwoliliśmy sobie na wielkie zapasy. Tramwaj, którym dojechaliśmy do dworca, to jeżdżący zabytek. W środku zasłonki jeszcze chyba z lat 60., siedzenia z desek przykryte kilimami, na ścianie tuż przy stoliku jakiś obrazek, Wysockiego chyba... Za to przejazd tylko 10 rubli. Na dworcu nie zabawiliśmy długo, dość szybko podstawił się nasz pociąg - jechał z Czity. Tym razem zostaliśmy ulokowani w 14. wagonie, na łóżkach przy korytarzu. Przez te osiemdziesiąt osiem godzin podróży, każdy był tylko numerem – ja 47. Tuż obok mnie młody chłopak – Buriat, sądząc po rysach twarzy, wyciagnął gitarę (humsa się nazywała) i zaczął grać i śpiewać. To, co pokazał, gdy się „rozgrzał”, zaskoczyło wszystkich. Na tej dwustrunowej gitarze wydobywał takie dźwięki i melodie, że wierzyć się nie chciało. A gdy zaczął śpiewać gardłowo, ciary przeszły mi po plecach. Później w rozmowie z nim dowiedziałem się, że gra jeszcze na osiemnastu innych instrumentach i w dużym stopniu nauczył się tego sam. Nagrałem parę jego kawałków na MP3, szkoda, że wysiadał już następnego dnia. Bez jego gry zrobi się pewnie nudno...