Niedziela
7 sierpnia 2008
00:26
Jesteśmy w Bolszych Kotach.
Długa i pełna przygód droga za nami. Wyszliśmy po 12:00, szlak wiódł po płaskich łąkach. Niestety, zaczął padać deszcz i po paru godzinach byliśmy solidnie zziębnięci i przemoczeni. Jakby tego było mało, zaczęły się strome podejścia, klifowe urwiska, gołoborze... Nie mają tu oznaczeń szlaków, a przynajmniej nie widziałem takowych, więc idziemy utartymi ścieżkami – dotarliśmy do urwiska; nie dało rady się przedrzeć. Tuż przed tym miejscem miałem kryzys psychiczny i fizyczny, myślałem, że serce wyskoczy mi z piersi... Anka K rozpłakała się jak mała dziewczynka, żadne słowa otuchy nie docierały do niej. A trzeba było wrócić, jeszcze raz przechodzić przez te strome ściany... Jurgen, schodząc na plażę, chciał przebiec po kłodzie, niestety, tak nieszczęśliwie się poślizgnął, że upadł na niej i bardzo głęboko rozdarł sobie nogę na piszczelu. Dochodziła 19:00, w pobliżu nie było widać odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu, zresztą wszystko było mokre, pewnie nawet nie rozpalilibyśmy ogniska, by się wysuszyć. W pobliżu zacumował statek, ktoś z grupy zapytał, czy nas zabiorą, bo mamy rannego i trzeba zawieźć go szybko do lekarza. Wzięli nas na pokład, trochę ponaglając, poczęstowali wódką – Jurgen dostał podwójną „dawkę” – i przekąskami. Byli to rosyjscy turyści, którzy wybrali się na ryby – trójka mężczyzn i kobieta. Z łodzi zobaczyłem, że czekały nas do przejścia jeszcze cztery góry – bite trzy godziny marszu... Przy nadszarpniętym morale, zmęczeni, przemoknięci i przerażeni wizją kolejnych szczytów, nie dalibyśmy rady dotrzeć do tej wsi.
Niesamowite, jak szczęśliwie los zesłał nam pomoc – i to za darmo, bo nic nie chcieli za ten szczególny rejs po Bajkale. Gdy przybiliśmy do przystani, wybawiciele z opresji załatwili nam UAZ-a, by zawiózł rannego do miejscowego lekarza. Zabrał też „na pakę” nasze bagaże, więc bez obciążenia mogliśmy szukać zbawiennego noclegu... Był tylko jeden problem – nie wiedzieliśmy, dokąd odjechał samochód... Szliśmy po najświeższych śladach pozostawionych na błotnistej drodze. Zrobiliśmy zakupy w tutejszym sklepiku, nędznie co prawda zaopatrzonym, ale każdy zaspokoił choć częściowo jakąś swoją zachciankę na coś słodkiego.
Gdy już odnaleźliśmy siebie, okazało się, że lekarza nie ma – wyjechał do Irkucka. Niedaleko od tego miejsca znaleźliśmy nocleg, 250 rubli za noc. Piętnaście minut po rozpakowaniu przyszła właścicielka i oznajmiła nam, że pomyliła się – chce 300. Trochę zdenerwowani, ale przystaliśmy na to... Ów nocleg to drewniany piętrowy dom, dwa pokoje z ośmioma łóżkami w każdym. Pachnie w nim taką starą drewniana izbą, którą u nas czuć chyba tylko w skansenach. Łazienki nie ma, jest wielka, drewniana „sławojka” na podwórzu. Tuż nieopodal jest kuchnia – ot, drewniana szopa z kuchenką elektryczną, dwiema nieczynnymi lodówkami, zestawem sztućców i kubków. Syberyjskie realia, po prostu...
Zamówiliśmy „banię” na wieczór – 100 rubli za godzinę. Coś wspaniałego – gorąca para, temperatura sięgająca 100°C. Człowiek polewa się wtedy zimną wodą i daje mu to taką radochę, że coś nie do opisania. Po tej kuracji w człowieka wstępują nowe siły witalne!
I tak najedzony, umyty i w końcu w miękkim łóżku, położyłem się, by odpocząć od tego długiego dnia.
Poniedziałek
8 sierpnia 2008
08:50
Niedziela, jak to niedziela – minęła pod znakiem odpoczynku. Niemal cały dzień spędziłem w „zagrodzie”. Właścicielka znowu zrobiła nas w konia – jak to w zagrodzie – wzięła 100 rubli od osoby, a nie za godzinę bani, jak mówiła... Przez ten fakt postanowiliśmy, że nie będziemy u niej już nocować, tylko znajdziemy sobie inną. Niemal cały dzień padało, dopiero po 16.00 zaczęło się przejaśniać. Po 12:00 Jurgen wraz z Anią Ciechanowską popłynęli wodolotem do lekarza do Irkucka. Okazało się, że jest już trochę za poźno, by go zszywać. Opatrzyli go, dali zastrzyk przeciwtężcowy. Jurgen codziennie ma się teraz stawiać na opatrunki. A mieszkają w tamtejszym akademiku. Szkoda trochę Anki, tyle się „nazałatwiała”, a nie nacieszy się już pięknem Bajkału. Wybrałem się z aparatem w głąb wioski, żeby zrobić parę zdjęć... Niezwykłe i niemal nie do wypatrzenia u nas widoki. Konie w zagrodach, drewniane chałupy, „szczęśliwi” chłopcy na motorach z koszem suną po tych błotnistych drogach, że tylko dym po nich widać... Paweł i Krzychu kupili wspólny chleb - 5 bochenków – na dalszą część drogi. Okazało się, że pozostawione w bani mokre ubrania nie bardzo wyschły, więc zabrałem swoje, by wysuszyć je na grzejniku, który mam nad łóżkiem. Ale po około dwóch godzinach wyłączyli prąd – chyba w całej wsi – więc w niespecjalnie suche trzeba było się pakować. O 18:30 opuściliśmy kwaterę, kierując się w stronę polany, którą „wybadali” chłopaki. Zaraz na początku drogi Anka K. przypomniała sobie, że zostawiła płaszcz w kwaterze. Zmusiła Marcina niemal płaczliwą sceną, by wrócił po niego. Z dużymi oporami, ale poszedł. Reszta ruszyła, nie czekając na nas, ja zostałem z nią, bo strach było zostawiać ją w tym miejscu. Marcin wrócił po piętnastu minutach i tym razem to on zrobił awanturę swojej dziewczynie, bo oddała jego namiot chłopakom i teraz będzie miał niewyważony plecak z jednej strony… Głupota totalna... Obrażony wyrwał przodem, szybko zostawiając nas z tyłu; chodzę niczym inwalida wojenny przez te odciski na stopach, więc nie mogłem dotrzymać mu kroku. Szybko zniknął nam z oczu tuż nie opodal pola namiotowego. Nie wiedzieliśmy, czy to tu rozbili się nasi, czy poszli dalej. Postanowiliśmy przeszukać pola i wtedy podszedł do nas starszy człowiek – pułkownik rosyjskiej armii, jak się okazało. Za pamiatkę z Polski którą mu dałem, podarował nam gazetę z artykułem jego autorstwa, prosząc, by przetłumaczyć go na polski, opublikować i odesłać z powrotem. Był to artykuł o jakimś polskim generale, tyle przynajmniej z tego wtedy zrozumiałem... Ania już z mniej wystraszoną miną zadeklarowała się, że użyje swych kontaktów, by spełnić jego prośbę. Znalazła się na tej polanie para Polaków, która powiedziała nam, że nasi poszli dalej. Za jakiś czas na drodze spotkaliśmy Pawła, który zaniepokojony naszą długą nieobecnością wyszedł nas szukać. Byliśmy więc „uratowani” .
Chłopaki na nocleg wybrali dużą polanę otoczoną dwiema górami, do Bajkału prowadził dość wątły pomost. Na polance dzieciaki zrobiły sobie boisko do gry w piłkę nożną. Skład tej drużyny piłkarkiej był bardzo międzynarodowy, słychać było angielskie, niemieckie i rosyjskie okrzyki „zawodników”. Chłopaki od dłuższego czasu męczyli się z rozpaleniem ogniska , gdy jeden z rosyjskich dzieciaków w minutę może jakoś rozpalił je i dalej pobiegł kopać... Normalnie wyśmiał nas na całego.
Od zachodu zaczęło się rozpogadzać, co wykorzystałem na zrobienie zdjęć Bajkału. W wieczornym świetle prezentował się niezwykle kolorowo.
A noc nad Bajkałem, przy pogodnym niebie, to niesamowita uczta dla oka i ducha. Droga Mleczna szkli się takim blaskiem, że chmury odbijają się na jej tle. Jowisz i najjaśniejsze gwiazdy rzucają swój blask, tworząc niby ścieżkę na wodzie. Gwiazdy widać niemal po horyzont, w zenicie bez specjalnych trudności można dostrzec gwiazdy jasności około 7,2 magnitudo. Byłem oczarowany – podobnie jak reszta, której dane było zobaczyć niebo TEJ NOCY.