Podróż Sierra Leone - Oko w oko z rebeliantami



2009-12-29

Droga do Makeni okazała się nie być zła. Kierowca poczuł sie w obowiązku zapewnić dwom oputu wygodną podroż i do sześcioosobowego busa wsiadło jedynie ośmiu pasażerów oraz z tysiąc par chińskich klapków. Trwająca trzy godziny podroż z przerwami na zakup pomarańczy, kokosów, chipsów z plantanów minęła szybko. Jednopasmówka do Makeni, szumnie zwana highway (autostrada), jest zupełnie nowa i gładziutka, wiec nawet udało nam się zmrużyć oczy.

Makeni, rodzinne miasto Daddy Cool'a, znane jest przede wszystkim ze swojej strategicznej roli w czasie wojny. To tutaj oddziały rebeliantów (RUF) przeistoczyły podrzędna jednostkę militarną w swoją bazę. Ciężko to sobie wyobrazić, jeśli tu się nie jest, ale rebelianci atakowali wszystko co się ruszało (łącznie z sobą samymi). Wyprani z refleksji, nafaszerowani po uszy narkotykami żołnierze karmieni byli rebeliancką ideologią i wybierali najbrutalniejsze metody działania. Dzieci, nawet 4-5 letnie, zmuszane były do przyłączenia się do armii a następnie wystrzelania swojej rodziny. Często słyszymy też historie o brutalnych gwałtach, amputacjach i najwybredniejszych formach uśmiercania losowych ludzi - często również białych. Przez 13 lat wojny w obrębie RUF dochodziło do wielu rozłamów, frakcje walczyły przeciwko sobie. Wszyscy przyznają, ze pod koniec nie wiadomo było kto jest z kim i dlaczego.

Zupełnym przypadkiem wczoraj włączyłyśmy nasz guesthouse'owy telewizor na kanale National Geographic, na którym właśnie w tym momencie zaczynał się dokument opowiadający o historii brytyjskiego dowódcy, który walczył wraz z siłami pokojowymi ONZ właśnie Makeni w 2001 roku! W ciągu godziny mój świat dosłownie wywrócił sie do okoła nogami. Wyobraźcie sobie, że nasz guesthouse dzieli ścianę z bazą ONZ i to właśnie tutaj, 50 metrów od naszego łózka (z braku wolnych pokoi śpimy w 'jedynce'), odbywały się pierwsze w historii zbrodnie na siłach ONZ. To stąd Brytyjczycy i Norwegowie musieli ociekać pod osłoną nocy - bez wody, jedzenia, broni i snu - idąc tydzień do oddalonej o 100 km bazy w miejscowości Mile 91. Tydzień! Moja cała perspektywa zmieniła się wczoraj w nocy.

Dzisiejszy dzień spędziłyśmy razem z Daudą - założycielem domu dziecka dla 50 sierot mieszkających tutaj. Spacerowaliśmy po mieście i okolicznych wioskach. Patrzyłam na gaje palmowe, pola ryżowe, krzaki i chaszcze, w których ciągle są jeszcze nierozbrojone miny i granaty, zawilgotniałe gruzy domów, ściany ze śladami po kulach. Widziałam ludzi obłąkanych, z obciętymi kończynami, palcami, bliznami na całym ciele - wszystko krzyczące 'wojna!'. Patrzyłam w oczy ulicznych sprzedawców, krawców, piekarzy - większość z nich żeby tutaj przeżyć, musiała zabijać. Poza dwoma niewielkimi programami pomocowymi, miasto wydaje się kompletnie zapomniane w swojej tragedii.

Historia Daudy jest bardzo ciekawa. W chwili gdy wojna zbliżała się do końca Dauda miał zaledwie 23 lata. Mieszka wtedy we Freetown i czuł, ze musi coś zrobić. Pomimo ogromnego zagrożenia związanego z operacjami rozbrajania rebeliantów, przyjechał tutaj (wtedy jeszcze nie było dobrej drogi i podroż trwała cały dzień) i zobaczył dziesiątki sierot mieszkających wśród gruzów i szczątek. Część z dzieci, zostawiona przez rodziców, którzy dołączyli do RUF, nie potrafiła powiedzieć nawet jak się nazywa ani skąd pochodzi. Wtedy Dauda i pięciu jego kolegów postanowili zadziałać. Założyli jedyny sierociniec w Makeni. Może ich plan nie był najlepszy a środki skończyły się po dwóch latach działania, ale chęci mieli dobre. W 2005 roku zajęli jeden z ocalałych domow na przedmieściach, zakasali rękawy i wzięli się do pracy. Zatrudnili kilka okolicznych wdów do opieki i gotowania i dali 50-tce dzieci dom z prawdziwego zdarzenia - z zabawkami, podwórkiem do gry w piłkę, książkami. Niestety, z braku wsparcia ze strony rządu oraz doświadczenia w pozyskiwaniu funduszy, środki TNT skończyły się bezpowrotnie a dzieci zamieszkały z rodzinami, gdzie pracują jako służący albo pomoc kuchenna. Niestety, zdajemy sobie sprawę, ze choć pieniądze, których potrzebują nie sa wielkie, same nie damy rady im pomoc. Póki co postanowiłyśmy zacisnąć pasa i zostawiłyśmy im pieniążki, które wystarcza na zorganizowanie przyjęcia/obiadu noworocznego dla dzieci. W końcu - jaki nowy rok, taki cały rok :-)

PS. W jednej z wsi jadłyśmy dzisiaj banany "prosto z palmy" (mmm...) i ryż z pikanymi liśćmi manioku w prawdziwym przydrożnym barze (gdzie poznałyśmy roześmianego nauczyciela geografii). Danie było tak pikantne, ze rzuciłyśmy się na wodę z dzbanka - nie upewniwszy się co do źródła... Nie widać było, żeby coś w niej pływało... ;-)
  • Sierra leone  makeni 29 12 2009 056
  • Sierra leone  makeni 29 12 2009 068
  • Sierra leone  makeni 29 12 2009 075
  • Sierra leone  makeni 29 12 2009 106