Podróż Sierra Leone - w samo południe



2009-12-30

Im dłużej rozmawiam z Daudą, tym bardziej rozumiem, że potrzeby jego organizacji są jak wór bez dna. Zaczynam rozumieć też, że jesteśmy tu traktowane jak rozwiązanie wszystkich problemów i, choć schlebia mi to, wiem, że nie mogę zrobić wiele. Dzielę się więc tym, co mam - moją wiedzą i doświadczeniem. Radzę, żeby Dauda poszukał pomocy wśród innych organizacji obecnych - jeśli nie w Makeni - to w Sierra Leone. Jedna z moich licealnych sympatii mawiała, że "jeśli będziesz czegoś bardzo pragnąć, cały świat pomoże ci to osiągnąć". W moim przypadku ta zasada sprawdziła się nie raz i jestem pewna, że zwłaszcza tu, gdzie ludzie są tak otwarci i szczodrzy odpowiednia determinacja może zdziałać cuda. Niestety, mój entuzjazm spotyka się z pokrętnym rozumowaniem prowadzącym do jednoznacznego - choć nie do końca logicznego - rozczarowującego braku zainteresowania.

Najlepszym rozwiązaniem wydaje mi się pomoc w stworzeniu strony internetowej odpowiadającej zachodnim standardom i budzącej ogólne zaufanie. W tym celu musimy zrobić zdjęcia - również dzieciom.

Równo o 9:00 wypoczęte, pełne pozytywnej energii i z plecakiem wypchanym słodyczami stawiamy się pod drzwiami ośrodka, za którymi - jak się za chwilę ma okazać - czeka na nas tłum dzieci. Nie potrafimy oszacować ich liczby, ale z pewnością jest ich więcej niż umówione "góra piećdziesiąt". Uwijamy się jak w ukropie, pierwsze trzy godziny mijają niezauważone, temperatura przekracza 35 stopni i promienie słońca zaczynają padać pionowo, nienaturalnie wyostrzając rysy twarzy. Dysponując jedynie dwoma prostymi obiektywami, wysłużonym canonem i skrawkiem cienia, Gośka wspina się na wyżyny swoich umiejętności a ja zajmuję się "obsługą planu". Z perspektywy czasu wiem, że powinnyśmy były zrobić sobie wtedy przerwę, ale widok czekających na krzesełkach w południowym słońću dzieci spowodował, że nie miałyśmy sumienia przerywać zdjęć.

Dzieci są bardzo sympatyczne, ale niestety dla mnie pozostają pewną masą. Ze względu na tempo, nie mam możliwości poznać żadnego z nich indywidualnie. Sprawy nie ułatwia bariera językowa - dzieci nie mówią po angielsku. Na poczekaniu uczę podstawowych słów w temne - języku tutejszych ludzi - i w kółko powtarzam "laf smol" (uśmiechnij się), "Xxx" (dobrze) i "mumo" (dziękuję).

Po obfotografowaniu siedemdziesiątego piątego dziecka, Gośka oznajmia, że bateria długo nie wytrzyma. Aparat - który wcześniej zamroziłam na zimowym spacerze w Szwecji - nie lubi ekstremalnych tempertur i zaczyna strzelać fochy, wyświetlając losowe errory. Ścigamy się zatem z czasem aby nie rozczarować dzieci. Przy dziewięćdziesiątym dziecku musimy chłodzić sprzęt przez kilka minut przed każdym kolejnym zdjęciem. Nie narzekam - gdybym mogła, też bym zastrajkowała. O 3:00 Gośce udaje się skończyć fotografować ostatnie, sto czwarte dziecko. Zgrzane i wykończone, w drodze powrotnej łapiemy okadę (motor-taksówka). Gośka przytula łydkę do rury wydechowej i parzy się, więc po drodze zaliczamy wizytę w St Mary's Supermarket i dostajemy okład z lodu. W guesthousie momentalnie usypiamy i budzimy się o dopiero o 6:00. Mimo że do zmroku zostało jedynie 40 minut, postanawiamy wynurzyć się z MJ Motelu i zapolować na jakąś szamę. W przydrożnym barze "Summertime Restaurant" poznanego wcześniej Ibrahima pakujemy do menażki groundnut soup (ryż z sosem z orzechów ziemnych) - pojedyncza porcja za Le 2000 ($0.5) starcza dla nas dwóch. Po drodze kupujemy też ciasteczka kokosowe (Le 100 - $0.02 -za sztukę), groundnut block (niewielki bloczek z mielonych orzechów, cukru i oleju palmowego za Le200 - $0.05), okrągłe placko-chlebki z sezamem (płacimy Le 2000 - $0.05 - za 6 sztuk choć wiemy, że sprzedające je dzieci zawyżają cenę przynajmniej dwukrotnie) i ryżowo-bananowe kulki morko (Le 100 za sztukę). Te zakupy zawdzięczamy ożywionemu po zmroku handlowi na ulicach. Domy, rośliny i ludzie, których mijamy wyglądają jakby właśnie uświadomili sobie z ulgą, że przeżyli kolejny dzień pory suchej. Oni zapewne myślą to samo o nas. Nie ma to znaczenia - wieczorny chłód przynosi ukojenie wszystkim. W Afryce po zmroku wszyscy są przyjaciółmi.