Podróż Sierra Leone - Projekt w Gloucester



2009-12-18

A więc dotarłyśmy! Już dziś zaczynamy pracę z dziećmi. Dziwne jest to całe miejsce... Ale od początku. Ośrodek, w którym będziemy robić nasze warsztaty to prywatny dom dziecka położony na przedmieściach Freetown, na niewielkim wzgórzu otoczonym wilgotnymi dolinami, w których mieszkańcy okolicznych wiosek sadzą sałatę, słodkie ziemniaki i maniok. W około rosną drzewa awokado i mango. 

Droga prowadząca do domu jest bardzo stroma i dziurawa, a w porze deszczowej zupełnie nieprzejezdna. Większość przydrożnej rośliności pokryta jest czerwonym kurzem i wygląda jak ususzona. Wilgotność sięga tu 70-80%, temperatury o tej porze roku rzadko spadają poniżej 33-34 stopni, więc nawet na kilku kilometrowy spacer do sklepu trzeba zabrać przynajmniej półtora litra wody.

Sam dom dziecka jest ciekawą instytucją. Umieszczony na dużej, strzeżonej działce składa się z kompleksu budynków - dużego domu ze świetlicą i osobnymi wejściami dla chłopców i dziewczynek, w którym mieszkają dzieci w południowym rogu działki, po przeciwnej stronie stoi pokaźnych rozmiarów domek dla pracowników ośrodka, wyposażony we wszystkie zachodnie udogodnienia - suszarkę do ubrań, kuchenkę gazową, internet. Na terenie znajduje się także szkoła, budynek z łazienkami i kuchnią dla dzieci, ogród z małym wodospadem oraz szereg wolno biegających zwierząt - owiec, psów, kur, królików. W ośrodku mieszka 19 dzieci i młodych ludzi w wieku 11-21 lat, którzy stracili swoich rodziców w czasie lub skutek wojny, wszyscy doświadczyli wojny, widzieli śmierć a niekiedy sami musieli walczyć.

Już od początku wiemy, że podział ról wśród pracowników nie jest przejrzysty. Energiczna 50-letnia Mommy Judy - kanadyjka, od dwóch dekad mieszkająca w Sierra Leone - wydaje się sprawować całą władzę administracyjną, finansową ale także wychowawczą. Szybko poznajemy także Cassie, 22-letnią wolontariuszkę-misjonarkę z Ameryki, która zajmuje się rozmowami z dziećmi i nauką w szkole. Obydwie kobiety większość czasu spędzają u siebie w domu, niekiedy jedynie dając znać o swojej obecności włączając prąd poza wyznaczonymi godzinami (18-21:00).

Warsztaty fotograficzne, które zaplanowałyśmy miały być "prezentem świątecznym" dla dzieci i naszym małym dobrym uczynkiem "dla świata". Przywiozłyśmy ze sobą sprzęt (10 aparatów cyfrowych dobrej jakości z dużymi kartami pamięci i zapasem baterii), przybory szkolne i entuzjazm oraz wytrwałość, które - jak miało się okazać - były nam najbardziej potrzebne. Pragnę w tym miejscu zaznaczyć, że nie jestem żadnym mistrzem fotografii a celem warsztatów było nauczenie dzieci podstawowych funkcji aparatu w praktyce i zachęcenie do dalszego rozwoju.

PIĄTEK

Dziś rano wyruszyłyśmy z Kissy. Mamy strasznie ciężkie plecaki - poza naszym bagażem wieziemy z polski ponad 1200 kredek świecowych, 150 baterii AA, 10 aparatów fotograficznych, koszulki dla dzieci i zapas jedzenia na najbliższy tydzień. Ledwo idziemy. Z pomocą zatrzymuje się właściciel jeepa. Mówi płynnie po angielsku i oferuje nam podwiezienie pod bibliotekę - czyli właśnie tam, gdzie potrzebujemy! Pakujemy się do samochodu. Stojąc w korku rozmawiamy i okazuje się, że nasz kierowca był niemalże moim sąsiadem w Anglii. Od razu łapiemy wspólny język wspominając lewostronny ruch i oddzielne krany.

Czekając pod biblioteką kupujemy gazetę o intrygującym nagłówku "Climate change - West's fault!" ("Zmiany klimatu - to wina Zachodu!"). Nagłówki tutejszych tabloidów to temat na osobny wpis więc jeszcze do tego wrócę. Si-pi, chłopak, który odbiera nas spod biblioteki, całą drogę milczy. Zastanawiamy się, czy to może robota Wiedźmy (taki kryptonim nadałyśmy Judy po ostatnim spotkaniu).

Na miejscu mijamy się z Cassie, która w pośpiechu pokazuje nam nasz pokój i znika. Poza kilkoma zasadami, nie mamy pojęcia co nam i dzieciom wolno, czy mamy się meldować strażnikowi, czy wolno nam wchodzić do pokojów dzieci? Zdajemy się zatem na własne wyczucie.

Na pierwszych zajęciach mam wątpliwości, czy dam radę zrealizować ten projekt. Dzieci wydają się kompletnie obojętne, pojawiło się tylko 12 z nich, chociaż poproszono mnie aby egzekwować obecność wszystkich. Tylko jak skoro nawet nie znam ich imion? Gośka ma chrypę więc sama opowiadam o fotografii, o jej typach, przeznaczeniach, próbuję zachęcić do rozmowy, rozdaję wycinki z gazet. Przez brak zainteresowania zajęcia trwają o 30 minut krócej niż planowałyśmy. Wieczorem dostajemy kolację - pikatne liście manioku z ryżem. Zaraz po zmroku dzieci pojawiają się na ganku przed naszym pokojem. Póki jest światło rozmawiamy, śmiejemy się. Odpowiadam na ich pytania o Polskę, o przyrodę, o moją pracę, szkołę. Sama przyjmuję strategię - obserwować, nie pytać.

SOBOTA

Zaczynamy warsztaty z fotografii portretowej. Na zajęcia przychodzi tylko 10 osób, więc nie mam problemu z dzieleniem dzieci na grupy - będzie tylko jedna grupa. Większość osób trzyma aparat po raz pierwszy w ręku. Rozmawiamy więc o różnych funkcjach, o lampie błyskowej, o wyostrzaniu, o kompozycji kadru. W tym samym czasie Gośka leży w łóżku. Ma gorączkę, jest przeziębiona a my mamy ze sobą tylko ibuprom i witaminę C.

Piszę smsa do wiedźmy, czy nie wybierają się do miasta i - jeśli by jechały - tego lub w następnych dniach, czy mogłyby nam przywieźć jakieś leki. W trzech kolejnych wiadomościach dowiaduję się, że nie planują nigdzie jechać i pytają, jaka jest szansa, że Gośka ma świńską grypę. Chce mi się płakać...

Biegam między mini-izolatką a grupą dzieci, którym co i rusz siadają baterie. Tak! Baterie, które w Polsce wytrzymywały kilka dni, tu wytrzymują najwyżej kwadrans. Próbujemy zgadywać - wilgoć, gorąc, długa podróż? Nie mamy pojęcia co mogło im zaszkodzić. Pierwsze półtorej godziny warsztatów pochłania 1/4 zapasu baterii przywiezionych z kraju.

Po warsztatach dostajemy aparaty spowrotem. Sporo dzieci ma pytania, na które staram się odpowiedzieć jak najpełniej. Naszą uwagę przyciągają prace Mamouda - 14-letniego, zbuntowanego chłopieca o niezwykłym oku do fotografowania wszystkich obiektów, poza tymi, o które prosimy.

Po południu robię wykład z fotografowania pejzażu. Łamiemy pierwsze lody, wychodzimy w teren. Dzieci bardzo się cieszą - okazuje się, że rzadko kiedy chodzą na spacer. Grupa jest bardzo zróżnicowana - od 11-letniej roztrzepanej Kathy do 20-letnich Si-pi i Alexa, którzy zamykają wycieczkę.
Wieczorem spotykamy się po raz trzeci aby obejrzeć zrobione dzisiaj zdjęcia. Pojawia się ogólny entuzjazm, choć nie mogę zachęcić nikogo do skomentowania swojej pracy. Po pokazie slajdów grupka dzieci zbiera się na schodkach i rozmawiamy - o Sierra Leone, o grupach etnicznych (Mende i Temne), uczymy się nawzajem przedstawiać w swoich językach, rozmawiamy też o muzyce i kuchni. Dzieci pytają, czy urodziłam się z dreadami. ;-)

NIEDZIELA

Dziś nie ma zajęć. Zgodnie z polityką religijną ośrodka - niedziela jest dniem odpoczynku. Gośka czuje się znacznie lepiej więc postanawia - zgodnie z wcześniej złożoną obietnicą - pójść i zobaczyć jak dzieci wystawiają w kościele jasełka.Wychodzimy o pół godziny za późno i idziemy spóźnieni. Dziewczyny wystrojone są w sukienki balowe, w rękach niosą szpilki. My, ubrane po naszemu - w granatowe spódniczki, białe t-shirty i sandałki, czujemy się jak ubogie krewne.

Sia, 13-letnia dziewczynka, która nalegała żebyśmy poszły, nie rozumie, czemu nie chcemy się modlić ale mówi, że jeśli nie chcemy, możemy po prostu usiąść w tylnich ławkach. W końcu docieramy do kościoła w Regent - jednopiętrowego budynku w kolorze pomarańczowym, całego wymalowanego w logo sponsora renowacji - operatora komórkowego Africell.

Po kilku piosenkach o treściach religijnych i formie rodem z list przebojów MTV, wymiękamy. Próbujemy zachować powagę, ale całość wygląda dość absurdalnie. Kiedy po śpiewach proboszcz przemawia do nas z ambony, zauważając, że nie uczestniczyłyśmy w celebracji i wywołuje nas do wstania, pękamy i wychodzimy. Za nami gonią kobieta i mężczyzna z pierwszego rzędu. Uspokajamy ich, że wrócimy na przedstawienie.

Ruszamy odnaleźć drugi kościół w wiosce. Kościół Św. Karola (St. Charles) jest najstarszym murowanym kościołem w całej Afryce i wydaje nam się właściwszym celem na ten gorący poranek. Oglądamy, podziwiamy i wracamy pod naszą świątynię africell'ową. Gdy siedzimy na ławce i robimy zdjęcia gekonom, przed nami unosi się pył i widzimy tył białej, terenowej toyoty - to Wiedźma jedzie do miasta! Zapomniała o naszej prośbie ale na szczęście, nie potrzebujemy już leków - szokowa dawka witaminy C postawiła Gośkę na nogi.

Wreszcie zaczynają się jasełek. Te - niestety - są w krio, ale grupa 4-12 latków ma w sobie wiele uroku a i treść jest uniwersalna więc jako-tako nadążamy.

Popołudnie spędzam na ganku. Sia opowiada mi, że jako ostatnia dołączyła do domu dziecka, że trzy lata temu jej rodzice zmarli z powodu choroby i do Gloucester przyprowadził ją znajomy rodziców. Skarży się, że czasem jest jej smutno, że nie ma z kim porozmawiać, że jak przyjeżdżają biali ludzie to musi opowiadać o swoich przeżyciach. Tłumaczę jej, że ma prawo do prywatności, opowiadam, jak może rozładować złe emocje. Pytam też o koguta w klatce. Dowiaduję się, że będzie zabity na poniedziałkowy obiad. Jeszcze tego samego wieczora kogut traci życie z rąk 14-letniego Santigie. Jesteśmy wstrząśnięte.

PONIEDZIAŁEK

Od trzech dni nie widziałyśmy ani Judy, ani Cassie. Dzieci też nie, ale podobno to nic nadzwyczajnego. Znikąd na zajęciach pojawia się druga grupa - złożona z czterech dziewczyn. Robię więc z nimi warsztaty pejzażowe, później rozmawiamy o reportażu i rozdaję im tematy do zrealizowania. W między czasie mierzę się z rasistowskimi komentarzami na temat naszego koloru skóry. Robi mi się przykro.

W tym samym czasie dzieci wychodzą do krawca i fryzjera. Tutaj strojów świątecznych nie kupuje się w sklepie, a szyje na zamówienie. Dziewczyny doczepiają sobie sztuczne włosy, chodzą z wykałaczkami wetknętymi w głowy i drapią się bez przerwy. Ledwo co nauczyłam się ich imion i znów połowy nie poznaję.Po południu zgrywamy zdjęcia i znów jesteśmy pod wrażeniem.

Reportaż 20-letniej Bintu pt. "mój dom" przebija wszystko. Postanawiamy zorganizować w Warszawie wystawę.

Wieczorem "na schodkach" siadam z trójką chłopców. Santigie i Mamoud bawią się moim ipodem, a Si-pi sam z siebie zaczyna snuć opowieść o swoich doświadczeniach z czasów wojny - o bojówkach z Liberii, o jego przyjaciołach, którzy zasilili szeregi rebeliantów, o bombardowaniach z nigeryjskich samolotów, o okrucieństwie i krwi. Jednocześnie przyznaje, że sam zaaplikował o pracę w brytyjskiej armii. Nie jestem pewna, czy dobrze nam robi ta rozmowa więc dla rozluźnienia wyjmuję mój podręcznik do krio i zaczynam stawiać pierwsze kroki - wcale nie jest tak trudno! Jesteśmy w połowie czytanki o kłotniach wśród zwierząt w lesie, kiedy gaśnie światło. Na dziś koniec życia towarzyskiego.

WTOREK

Dziś pracujemy z pierwszą grupą nad reportażami. Mamy ostatnie baterie i żonglujemy nimi jak możemy. Wczesnym popołudniem dzieciaki biorą niepotrzebne rzeczy (a my nasze kredki) i razem idziemy rozdawać prezenty w wiosce. Zaczyna się robić ciepło na sercu, gdy kolejna grupa dzieci się cieszy - to zapewne ich jedyne prezenty w tym roku. Po południu wyruszamy do miasta wywołać zdjęcia, kupić zapasowe baterie i trochę innych drobiazgów. Nie ma nas już w domu blisko dwa tygodnie więc kupujemy sobie też po znajomym batoniku na załagodzenie tęsknoty.

W jedynym w mieście punkcie fotograficznym zostawiamy pendrive'a i nasz numer telefonu, a same idziemy czekać aż zdjęcia będą gotowe do znanej nam już Diaspora Cafe. Znów na jedzenie czekamy potwornie długo, ale to nic - punkt fotograficzny nie wydaje się ani trochę szybszy. Ponieważ zaczyna być późno i za godzinę zacznie się ściemniać, wracamy do punktu ale ani człowieka, ani pendrive'a już w nim nie ma i nikt właściwie nie wie, co się z nim stało. Oczywiście, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa - pal sześć dysk, ale to na nim właśnie jest jedyna kopia zdjęć przygotowanych do wydruku. 

Na szczęście jest z nami Selma. Dziewczyna nie daje sobie wcisnąć byle kitu i pół godziny później mamy pendrive'a i zdjęcia spowrotem. Niestety, zaczyna się ściemniać na poważnie, a dziś pod drzewem bawełnianym jest impreza (zapalenie lampek choinkowych) i całe miasto jest zablokowane. Po długich próbach, znajdujemy wreszcie taksówkę, która zabierze nas spowrotem do Gloucester za złodziejskie 55 000 leonów ($12). Nie mamy wyjścia. Robi się ciemno i późno, a my musimy wracać więc wsiadamy. Po godzinie w korku i dyskusji o polityce - kierowca okazuje się być byłym pilotem samolotowym, który w latach siedemdziesiątych wyjechał na siedmioletnie stypendium do Chin ale po powrocie nie znalazł pracy. Wie za to dużo o historii Polski - zwłaszcza o drugiej wojnie światowej. Dziewczyny przysypiają więc podtrzymuję konwersację.

Wreszcie wyrywamy się z zakorkowanego miasta, ruszamy pod górę i chwilę później samochód gaśnie. Skończyło się paliwo! Wysiadamy pośród ciemności, w połowie góry. Trzecia z kolei taksówka zatrzymuje się, ale jest w niej już pięcioro pasażerów. A co tam - dopychamy się i jedziemy.

W domu jesteśmy bardzo późno, wszyscy już zbierają się do snu. Selma wykorzystuje tę okazję i podpytuje, czemu Judy nas unika. Niezbyt subtelnie wykręcam się od odpowiedzi, ale domyślam się, co Selma myśli, o tym, co dzieje się w domu.

ŚRODA

Dziś robimy ostatni wykład - o tym, co można robić z fotografią dalej, jak zaczynać swoją przygodę, jak zostać profesjonalistą. Atmosfera jest bardzo luźna i przyjazna - zupełnie inaczej niż na początku warsztatów.

Poza tym dowiaduję się, że dwóch chłopców wczoraj "wymknęło się" poza teren bez zielonej karteczki z pozwoleniem wyjścia. Wyszli jednak na wyraźną prośbę Judy żeby przynieśli jedzenie dla królików. Dostali dwa dni szlabanu, a strażnik porządną awanturę - pełną uwag na temat koloru skóry, pochodzenia i inteligencji. Skarży się, że odszedłby ale nigdzie indziej nie znajdzie pracy. Opowiada też, że przez 10 lat był żołnieżem na froncie - walczył w Kono, w okolicy kopalni diamentów, że teraz nikt nie dba o tych, którzy walczyli o ten kraj, że wszyscy chcą tylko zapomnieć.

Po południu rozdajemy nagrody - ostatecznie postanawiamy, że cztery aparaty przekażemy na ogólny użytek domu dziecka, trzy aparaty dostaną zwycięzcy głosowania i trzy nagrody my przyznamy. Chyba nie najlepiej wytłumaczyłam ideę konkursu, bo większość oddanych głosów jest nieważna, ale jakoś udaje nam się je policzyć. Najwięcej kontrowersji budzi przyznanie nagrody Sii, która nie ma najsilniejszej pozycji w grupie. Wieczorem wybucha awantura - dzieci zaczynają na siebie krzyczeć. Ja postanawiam zostać z boku i mimo że słyszę kłótnię, zostaję na ganku z dwoma najmłodszymi dziewczynkami - Cathy i Kadi. Najpierw rozmawiamy, gramy w klasy i kamyki (kamyki to taka gra w której na ziemi leży sześć kamyków, siódmy trzyma się w ręku. Podrzuca się go i w tym samym czasie należy podnieść jeden z leżących na ziemi kamyków, a ten spadający złapać). Później Kadi smutnieje, mówi, że nie chce żebyśmy jechały i zaczyna płakać. Uspokajamy ją.

Jednemu z chłopców powierzamy opiekę nad aparatami, prowadzenie rejestru i kontakt z nami. W zamian za tę pracę zostawiamy mu symboliczne wynagrodzenie, które pozwoli mu na wyrobienie prawa jazdy.

CZWARTEK

Żegnamy się z dziećmi. Płyną łzy. Dostajemy laurki, koraliki, pamiątki. Si-pi odwozi nas do miasta. Po drodze rozmawiamy o sytuacji w ich domu i wymieniamy się numerami. Obiecujemy pamiętać o nich i innych mieszkańcach i życzymy mu przyjemnej, jedynej w roku wieczornej wizyty w domu Judy.

 

PS. Na prosbe zfierza zalaczam kilka wybranych prac dzieci z Gloucester. Prosze ladnie podziekowac mojemu tacie, ktory cierpliwie wgrywa notatki i zdjecia. :)

  • L alex1
  • L bintu10
  • L cp5
  • L isatu4
  • L kadi s6
  • L salma4
  • P kadi j2
  • P ks1
  • P mariama1
  • R alex
  • R bintu kolor
  • R katrinu kolor
  • R mariama
  • R salma
  • R samuel
  • R santigie