Od początku zaskakiwało mnie, jak w kraju, w którym nie ma pieniędzy, małą wagę się do nich przywiązuje. Powszechnie uważa się, że jeśli pieniędzy nie masz, to po prostu ich nie masz. I ich nie wyczarujesz więc należy cię poczęstować orzeszkami, mango, plantanem czy rybą, która została na koniec dnia właścicielowi przydrożnego stoiska. Sierraleończyk wszak wie, że oddana przysługa zawsze wraca i z chęcią ratuje swoich braci i siostry, nawet jeśli w rzeczywistości jedynym wspólnym punktem na ich drzewie genealogicznym mieliby być czarni odpowiednicy Adama i Ewy.
Sierra Leone bardzo szybko nauczyło mnie trzech zasad negocjacji. Pierwszej - wszystko zaczyna się od języka. Nawet jeśli znasz tylko dwa lub trzy zdania w krio, postaraj się od nich zacząć. Dalsze pertraktacje możesz prowadzić po angielsku (liczby w krio i angielskim brzmią dokładnie tak samo), ale zaczęcie rozmowy od "Ow di bodi?" ("Jak się masz?"), "Ow mos fo di pinas? ("Po ile orzeszki?") gwarantuje cenę niższą od wyjściowej o 25-50%. Dorzucenie "mek it smo" ("Obniż cenę") jest zazwyczaj gwarancją sukcesu.
Po drugie - pierwsza cena nigdy nie jest ostatnią. Najczęściej pierwsza cena jaką proponują nam sprzedawcy przekracza realną ponad dwukrotnie. Kupując mapę wartą najwięcej 10 tysięcy leonów ($2.5), sprzedawca zaczyna negocjacje od zwykle od 35-40 000 ($9-10), choć nam zdarzało się słyszeć też nawet 75 000 ($19). Kupujący musi być twardy, wrzucić kilka "nor, nor, tuu mos" ("nie, nie, za dużo") i "my last price" ("moja ostatnia oferta") i być gotowym do odejścia. Ostatecznie cena mapy spada do 15000 ($3.75), które - nawet jeśli jest zawyżoną ceną - pozwoli sprzedawcy wyżywić swoją rodzinę przez około tydzień. Przeciętna miesięczna pensja policjanta to ok. 100 000 leonów ($25), sprzątaczki 80 000 ($20), nauczyciel przy dobrych wiatrach dostanie 200 000 ($50) za miesiąc pracy.
Trzeba zatem brać to pod uwagę, bo nawet jeśli jesteśmy w stanie zapłacić dużo zawyżoną cenę, robiąc to umacniamy wizerunek omnipotetnych, ultrabogatych białych, których można nacinać. Jeśli sprzedawca nie jest skory do negocjacji, jest duża szansa, że trafiliśmy na uczciwego sprzedawcę, który zaoferował nam cenę rynkową. Wtedy możemy liczyć na gratisową garstkę orzechów lub większą kiść bananów.
Trzecią zasadą determinującą wysokość ceny jest niestety kolor skóry. Biali ludzie dzielą się na Oputu i całą resztę. Oputu to ludzie, którzy właśnie przyjechali albo twardo stosują kremy o filtrze 50+. Ich skóra pozostaje biała jak naleśnik i każdy Afrykanin wie, że skóra oputu to jak wielki, podświetlany neon "majętny, nieskory do negocjacji dyplomata z Ameryki lub Chin". Swoją drogą często spotykamy się z niedowierzaniem ulicznych sprzedawców i kelnerów, którym oznajmiamy, że nie - nie jesteśmy z Chin. Druga kategoria białych to ci, którzy raz czy dwa wystawili buzię na słońce bez kremu, załapali trochę nierównej, czerwonej opalenizny. W afrykańskich oczach są to prawdopodobnie pracownicy ONZ lub wolontariusze. Moje obserwacje wskazują, że im mocniejsza opalenizna tym niższa cena jest oferowana w taksówce. Gdy tu przyjechałyśmy, za przejazd przez miasto chciano od nas 2000 leonów od nogi, czyli w sumie 8000 ($2). Teraz zaczynamy rozmowy od 800-1000 leonów za nogę ($0.2-0.25), choć nasi czarni współpasażerowie zazwyczaj płacą ok. 400 leonów ($0.1).
Inną "pieniężną" ciekawostką jest sprawa dolarów. Większość podróżnych nie zwraca na to uwagi, ale w Sierra Leone szybko człowiek się uczy odróżniać stare banknoty od nowych. Dolary sprzed 1993 roku mają odrobinę inny wizerunek prezydenta, tzw. "small face" (mniejszy obrazek) i większość miejsc nie przyjmuje ich w obawie przed fałszywkami.
Będąc tutaj można także zapomnieć o ratowaniu się niezawodną "wypukłą" VISĄ - bankomaty nie przyjmują innych kart niż wydane przez własny bank. Jedyny sposób to udanie się do centrali banku ProCredit z nadzieją, że nie jest się pierwszym właścicielem karty kredytowej, którego pracownik banku widzi na oczy.
Swoją drogą, ProCredit prowadzi teraz dużą kampanię promującą bankowość internetową. Tak, w Sierra Leone. Tak, w tym, w którym ciągle nie ma jeszcze stałego dostępu do prądu.