Dziś robimy ostatnie zakupy przed wyprawa w góry. Wiedźma - tak pieszczotliwie nazwałyśmy Judy, panią i władczynię domu w Gloucester - zapowiedziała smsem, że jedzenie mamy sobie same zapewnić. Udało nam się znaleźć nocleg na święta, co okazało się nie być trudne - już w pierwszym hotelu, do którego zadzwoniłyśmy były wolne pokoje. Cóż, widocznie doniesienia o turystach uderzajacych na rajskie plaże Sierra Leone były lekko na wyrost.
Od kilku dni, co rano zapowiada się Amid, poznany przez nas pracownik służb imigracyjnych, który pomógł załatwić nam przeprawę z lotniska do stolicy za pół darmo ($30 zamiast 80 ;-)) i pokój, w którym mieszkamy ($16 za noc). Ponieważ nie miałyśmy Leonów, on za nas założył i obiecał zabrać nas swoim samochodem do Gloucester w poniedziałek, ale nie pojawił się żadnego z obiecanych dni, żebyśmy mogły mu oddać. Dziś, rzecz jasna, mimo obietnic również go nie było.
Nie chcąc tracić dnia wyruszyłyśmy na zwiedzanie Cline Town - dzielnicy portowej. Upał jest wyjątkowy dziś. Spacerując znalazłyśmy dwusetletni budynek uniwersytetu Fourah Bay College. Dziś - bez dachu i większości podłóg - jest czymś pomiędzy skłotem a bazarem. Kilkoro dzieci oprowadziło nas, pokazując nam szczątkowo zachowane rzeźby, portale, zdobione poręcze. Bez wątpienia musiał kiedyś zasługiwać na miano Aten Zachodniej Afryki. Widziałyśmy też pierwszego w Sierra Leone szczura.
Przeprawa do muzeum kolejnictwa na drugim końcu Cline Town nie była łatwa. Powoli kończy nam się cierpliwość do czarnych Romeo krzyczących "hey, white baby" i "I love you, white girl" a w Cline Town jest takich ludzi pełno. Ktoś mógłby powiedzieć, że to kwestia różnic kulturowych, że trzeba być wrażliwym. Ależ nie! Same mieszkanki Sierra Leone uczuliły nas, że tutaj nie mówi się do kobiet "baby", że jest to brak szacunku. W ogromnej większości przypadków przechodzimy nie wzruszone, choć czasem myślę, że lepiej byłoby wytłumaczyć jednemu i drugiemu, czemu jego zachowanie jest nieodpowiednie.
Są też bardzo pozytywne przypadki wśród mężczyzn w tym kraju. Przewodnik po muzeum okazał się być bardzo uprzejmym pasjonatem kolejnictwa. Koleje w Sierra Leone nie funkcjonują już od trzydziestu lat - zawieszono je ze względu na niską rentowność, szyny sprzedano hinduskim handlarzom i zachowało się tylko kilka wagonów, które od trzech lat pracownicy muzeum pieczołowicie restaurują. Korzystają przy tym z funduszy przekazanych przez brytyjskiego entuzjastę kolei - pułkownika Stevea Daviesa.
Po południu zjadłyśmy pyszny, wegetariański obiad w Diaspora Cafe w zachodniej cześci miasta za bardzo przyzwoite pieniądze (40.000 leonów czyli $10). Wracając kupiłyśmy moskitierę, bo niby okna szczelne, ale coś lata i nas gryzie. Wszystkie moskitiery są z poliestru, więc pewnie będzie nam pod nią jeszcze cieplej.