Chłopiec wrócił.
My natomiast zostajemy jeszcze jeden dzień w Koidu. Tym razem spędzimy go z Rachel, studentką medycyny ze Stanów zjednoczonych, która postanowiła zrobić praktykę w Afryce. Dzięki jej uprzejmości odwiedzamy klinikę w obozach dla osób z amputowanymi kończynami (amputee camps). Obozy te to tak na prawdę małe wioski z schludnymi domkami wybudowanymi z zagranicznych funduszy. Na każdą osadę przypada studnia. W każdym domu mieszka przynajmniej jedna osoba pozbawiona kończyny w skutek wojny z przynajmniej sześcio-ośmio osobową rodziną. Domy nie odbiegają standardem od średniej afrykańskiej – brakuje w nich łazienek, a kuchnia jest na podwórku. Na kilka wiosek przypada jedna klinika, w której za niewielką odpłatą mogą się także leczyć osoby pełnosprawne. Prawdę mówiąc, wioski są trochę odizolowane od miasta – budowano je tam, gdzie ziemia była najtańsza, co nie sprzyja integracji mieszkańców “obozów” ze społeczeństwem, ani przeciwdziałaniu stygmatyzacji.
W klinice odkrywam zupełnie nowy poziom wyzwań komunikacyjnych. Jednym z pierwszych pacjentów jest nastoletni chłopiec, który przypuszczalnie stracił słuch w skutek zapalenia ucha. Niestety, lekarze nie są w stanie tego zweryfikować, gdyż pacjent nie potrafi także czytać. Daremne okazują się próby namówienia kolejnych pacjentów do opisania bóli, jakie doświadczają – pojęcia tępy, kłujący, rwący, rozpierający nie funkcjonują w ich słownikach, co znacząco utrudnia diagnostykę. Pacjenci często nie wspominają też o dolegliwościach. Wśród ludzi mieszkających w interiorze nie ma przestrzeni na wymianę informacji na temat własnego ciała. Nie jest to temat, który porusza się z przyjaciółmi lub siostrami. Tak więc dziecko cierpiące na zapalenie wyrostka robaczkowego, pojawiwszy się w klinice jest tygodniami na biegunkę. Gdy to nie pomaga, dostaje skierowanie na transfuzję. To absurdalne – ktoś mógłby zarzucić. Tylko że przy braku ultrasonografów, sprzętu rentgenowskiego i laboratoriów z prawdziwego zdarzenia, transfuzja to najlepsze, co można pacjentowi zaoferować. Jako ostatni do kliniki wchodzi mężczyzna na rękach niosący żonę. Kobieta wygląda jak ilustracja do raportu o głodzie – chuda tak, że wystają jej kości policzkowe. Mąż sadza ją na krześle, ona dygocze i zamglonym wzrokiem patrzy w okno za Rachel, dla której jasne jest, że ma do czynienia z niemal książkową cukrzycą – rzecz prosta do diagnozy, łatwa do leczenia. Wystarczy podać insulinę. Tylko, że insuliny w klinice nie ma. Ani w zasadzie w całym kraju, bo wymaga ona przetrzymywania w stałej, niskiej temperaturze – rzecz nieosiągalna przy obecnym stanie sieci energetycznej. Pacjentka zostaje odesłana do rządowego szpitala, gdzie – jak później się dowiadujemy – na drugi dzień umiera.
Druzgocąca była moja pierwsza lekcja medycyny polowej.