Po raz pierwszy od dłuższego czasu jemy prawdziwe śniadanie. Siedząc na patio obserwujemy zbiornik na wodę z napisem "I belong to Jesus" i uzupełniamy pamiętniczki. Nagle zaczynają do nas zagadywać oputu siedzący przy innych stolikach - amerykanin lekarz wraz ze swoim synem opowiadają o swojej przychodni w Buffalo w stanie Nowy Jork, o podróży, o mieszanych uczucia na temat Sierra Leone. Wcale im się nie dziwie - Sierra Leone widziane w pośpiechu z okien sunącej po głównych drogach klimatyzowanej Toyoty Prado faktycznie może wydawać się obce i mało interesujące. Chwile później dosiadają się do nas niemka - antropolożka, badaczka i amerykanka - studentka ostatniego roku medycyny z Nowego Jorku, która przyjechała tu na praktykę. Obydwie są w Sierra Leone od zaledwie kilku dni. Dzielimy się naszymi doświadczeniami, radzimy im, podajemy przykładowe ceny, opowiadamy co naszym zdaniem warto zobaczyć. W zamian za to dostajemy receptę na ciprofloxim - lek, który powinien pomóc mi na ból brzucha. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa - konsultacja lekarska powoduje, że od razu zaczynam czuć się lepiej.
Później - ku przerażeniu naszych śniadaniowych towarzyszy pakujemy się na jeden motor - tradycyjnie bez kasków i ruszamy zwiedzać okoliczne wioski. Pierwszym naszym przystakiem jest Tumbodu, wieś w której wydarzyła się historia z filmu "Krwawy diament". Zagubiona w górach wioska nie jest tak zniszczona, jak się spodziewałam. Później odwiedzamy wioski okalające kopalnie diamentów - Bonjema, Tefeya i Yomadu. Tam po obfotografowaniu każdego krzyczącego "snap me" dziecka mogę porozmawiać ze starszyzną. Dowiaduję się, że złoża diamentów wyczerpały się, a oni na zniszczonych ziemiach próbują uprawiać warzywa i ryż, jednak bez odpowiednich narzędzi (łopata, taczka) jest to bardzo trudne. Kupujemy też sobie i kierowcy po butelce coli i słodkich, smażonych w głębokim tłuszczu ciasteczek przypominających groszek ptysiowy.
W drodze powrotnej mijamy kopalnię diamentów, zarządzaną przez Sierra Leone Diamond Company. Podjeżdżamy do bramy, tłumaczymy strażnikowi, że jesteśmy studentkami, że z Polski, że nigdy nie widziałyśmy i... wjeżdżamy! Manadżer, oputu z RPA, organizuje nam przewodnika, który pokazuje nam wszystkie etapy wydobycia diamentów i możemy nawet zobaczyć stojących w rzecze indywidualnych poszukiwaczy szczęścia. Na powrót otrzymujemy dwie butelki lodowatej wody i dobre słowo.
Wieczorem udajemy się do "Mother's help restaurant" na pikatny ryż z liśćmi manioku i butelkę piwa Star. Wysoki jak dąb mężczyzna, który przerwał nam wczorajszy obiad kilkakrotnie wyznając mi miłość i prosząc o rękę, dziś trzyma się na dystans. Siedzi przy stoliku obok i bezczelnie fotografuje komórką. Na szczęście jest zbyt ciemno aby dostrzec zawartość talerza, a co dopiero zrobić zdjęcie. Cóż, co kraj to obyczaj...