Podróż Sierra Leone - żywe gruzy



2010-01-04

Wczesnym rankiem budzimy recepcjonistkę i wyruszamy na dworzec autobusowy. Poda-poda do Koidu jest zdecydowanie nowsza i ma więcej miejsca w szoferce. Za dobry dobry widok i relatywną prywatność płaci się niestety piekielnym gorącem bijącym od umiejscowionego pod siedzeniem przegrzewającego się silnika.

Droga do Koidu jest przyjemnym zaskoczeniem. Wyboista ale na części trasy zachował się asfalt po którym jedzie się dość gładko (jak na Afrykańskie standardy). Po drodze mijamy liczne check-pointy policyjne. Pierwszego dnia nowego roku wszystkim pojazdom wygasają dowody rejestracyjne i miną jeszcze dwa miesiące zanim kierowcy otrzymają nowe. W takich okolicznościach wśród nisko-opłacanych policjantów kwitnie drobna przedsiębiorczość. My robimy dobrą minę, uśmiechamy się i uprzejmie rozmawiamy z policjantami zapewniając kierowcy kolejne przejazdy bez potrzeby opłacenia łapówki. Na czwartym lub piątym check-poincie postanawiam urozmaicić nam szablonową konwersację.

"Good morning" ("Dzień dobry") wyuczonym angielskim rozpoczyna policjant.

"Good morning" ("Dzień dobry") odpowiadamy uśmiechnięte szeroko jak do zdjęcia klasowego.

"So girls, what is your problem here?" ("Więc, dziewczyny, w jakim celu tu przyjechałyście?")

"Tourists, you know" ("Turystki") odpowiadamy chórkiem i kiwamy głowami.

"I see, what is your name?" ("Rozumiem, jak macie na imię?")

"I'm Alice and this is Margaret" ("Ja jestem Alicja, a to jest Małgorzata" - najczęściej używamy angielskich odpowiedników naszych imion) przedstawiam nas i dalej uśmiecham się, kiedy w głowie pojawia mi się szatański pomysł.

"What country?" ("Skąd jesteście?")

"Legoland."

"Lee?"

"Legoland, in Europe. You know?" ("Legoland, w Europie. Znasz?")

"Yes, yes, yes, of course" ("Tak, tak, oczywiście") odpowiada z kamienną twarzą nasz policjant.

"Nice, it's a small country, not many people know it" ("Fajnie, to mały kraj i niewiele ludzi o nim wie")

"I know, I know."

 

Z trudem opanowujemy śmiech, kiedy poda-poda opuszcza check-point. Reszta podróży mija nam szybko. Po raz pierwszy od wyjazdu z domu włączam mojego ipoda i słucham "domowej" muzyki. Poprawia mi to humor, choć z brzuchem nadal nie jest do końca w porządku.

Meldujemy się Uncle Ben's Guesthouse na przedmieściach Koidu - zdecydowanie najprzyjemniejszym hoteliku, w jakich miałyśmy okazję spać. Koidu, jakie jawi się nam tego popołudnia jest kompletnie zniszczone. Wśród zgruzownych domów mieszkają ludzie, którzy wyglądają jakby byli gotowi spakować się i wynieść w ciągu pół godziny. Przydrożne stragany sprzedają to, co zawsze - orzeszki, papierosy, miętówki w złotych papierkach, owoce i mięso z rusztu. U sprzedawcy z taczką kupujemy dwa duże kokosy, pijemy i zjadamy środek. Tu poznajemy Victora - na oko czterdziestoletniego sierraleończyka, który mieszka w Hamburgu i zna Polskę. Wymieniamy dwa zwyczajowe słowa o wojnie, polityce i podróżach. Za jego radą postanawiamy odwiedzić supermarket i aptekę ale niestety te są zamknięte. Jak dowiaduję się u jednego ze sprzedawców z początkiem roku wszystkie sklepy podzieliły los pojazdów, którym wygasły rejestracje. Udajemy się więc do kawiarenki internetowej. Po drodze zatrzymuje nas schludnie ubrany chłopiec, który mówi, że ma dla nas list. Jesteśmy w mieście kilka godzin i już dostajemy listy?

Otwieram zwiniętą karteczkę, w której chłopiec opisuje swoją historię - stracił rodziców, jest sierotą, jeśli ktoś nie opłaci mu czesnego za pierwszy semestr szkoły, wyrzucą go. Pisze też, że ma bardzo dobre wyniki w nauce i nie opuszcza zajęć. Wszystko to brzmi dość mało wiarygodnie, ale co jeśli jest prawdą? Jeśli my mu nie pomożemy, to kto? Nie chcę wręczać chłopcu pieniędzy, więc proszę aby zabrał nas do szkoły. Chwilę później coś mnie uderza - a co jeśli to ściema? Jeśli to świetny sposób jakiegoś oszusta na zaciągnięcie nas w ciemny zaułek? Wolę być ostrożna. Proszę chłopca aby napisał w przewodniku swoje imię, nazwisko, adres szkoły i nazwisko nauczyciela. Obiecuję przekazać mu pieniążki w ten czy inny sposób. Mam już pewien pomysł.

Postanawiam wrócić do Victora. W miejscu, gdzie wcześniej go spotkałam grają w warcaby już tylko jego koledzy, ale obiecują go przyprowadzić. Chwilę później tłumaczę mu historię i proszę aby w moim imieniu przekazał Le60 000 ($15 - roczne czesne). Victor zapisuje sobie imię dziecka, adres i obiecuje następnego dnia przejść się do szkoły. Umawiamy się też, że jeśli Steven Lamin nie istnieje, pieniądze przekaże na rzecz innego ucznia.

W drodze powrotnej rozglądam się, ale - zgodnie z przewidywaniami - nigdzie nie widzę "naszego" chłopca. No cóż, pewnie już nigdy go nie zobaczę.

  • 4 sty 4
  • 4 sty 1
  • 4 sty 2
  • 4 sty 3