Podróż Sierra Leone - prawo dżungli



2010-01-03

Budzę się o 6:00 rano. Nadal boli mnie brzuch. Nasi kierowcy powinni tu być za pół godziny, ale to Afryka, więc spokojnie śpimy do 7:00, kiedy wstaje słońce (jedyna rzecz, która jest tu punktualna). Pakujemy namiot, powoli dojadamy śniadanie i dokładnie o 7:30 słyszymy ryk motorów. Chwilę później zjawiają się nasi kierowcy - tym razem bez kasków. Zaliczając kilka awarii po drodze - kierowcy Gośki wylało się paliwo, później spadł łańcuch a na koniec pękła opona - docieramy do Kamakwie, z którego jedyna tego dnia poda-poda odjechała. Okada do Makeni kosztować nas będzie Le70 000 ($17.5) od osoby. Źle się czuję i nie chcę jechać motocyklem takiego dystansu, nie zamierzam też płacić za to takich pieniędzy - tym bardziej, że nie spóźniłyśmy się na poda-podę z naszej winy. Skarżę się więc szefowi cechu taksówkarzy, który ustala z kierowcami "promocyjną" cenę Le50 000. Poczucie niesprawiedliwości i niemocy przerasta mnie i wybucham płaczem. Otaczającemu mnie wianuszkowi mężczyznom robi się głupio, zaczynają zastanawiać się co zrobić. Dwoje z nich bezczelnie robi mi zdjęcia. Zarzucam plecak na plecy i, niczym twarda bohaterka filmu akcji, nakazuję rozstąpić się "fotografom". W tej samej chwili na plac wjeżdża druga, niezapowiedziana poda-poda. Gośka negocjuje dla nas cenę za przejazd i miejsce w szoferce. Połowę trasy przesypiam, a drugą połowę spędzamy jadąc na dachu - na torbach, workach, kanistrach i skrzynkach, razem z kozą i dwójką innych ludzi. Tu jest o wiele chłodniej, nie ma kurzu i półżywych zwierząt.

 

W Makeni meldujemy się do pobliskiego hotelu i idziemy na spacer. Mam przeczucie, ze cola uleczy mój żołądek. Doładowuję także telefon i po raz pierwszy od wyjazdu wykonuję dwa minutowe połączenia do domu. Ponieważ żaden polski operator nie ma podpisanej umowy z Sierra Leone, nikt z domu nie może do nas zadzwonić, ale fantastycznie jest usłyszeć głos bliskich po tak długim czasie i po raz pierwszy w nowym roku! Po drodze wstępujemy przywitać się z Ibrahimem i kupuję mojej siostrze ręcznie malowany t-shirt z napisem "Daddy Cool". Rarytas :-)

 

Korzystając z chwilowo lepszego samopoczucia po coli i frytkach;), wkupuję się w łaski recepcjonistki i załatwiam nam jej asystę w organizowaniu poda-pody do Koidu. Trochę obawiam się tej drogi, bo często słyszymy, że jest fatalna, jedzie się bardzo powoli i niewygodnie. Przewodnik podaje, że może zająć nawet 6 godzin!