Noc sylwestrowa mija nam niezwykle. Pod drzewem figowym rozstawiamy namiocik, zmywamy z siebie kurz kąpiąc się w rzece, rozpalamy ognisko. O 19:00 zachodzi słońce, dojadamy nasz ryż z plassas (plassas czyli afrykański sos) przygotowany przez pracowników parku narodowego Outamba-Kilimi, kończymy ostatnią rundę makao i... razem z dżunglą kładziemy się spać. Głupio nam trochę, ale zwyczajnie nie chce nam się czekać do północy. Zresztą - jakie to ma znaczenie. Usypiamy, słuchając melodii wygrywanych przez setki, tysięce stad świerszczy.
Rankiem budzą nas popiskiwania małp szalejących na drzewach nad nami. Rozpalamy ognisko, parzymy kawę i robimy śniadanie, po którym wyruszamy w dół rzeki na poszukiwania dzikich hipopotamów. Płynąc sobie po gładkiej jak lustro tafli wody zadzieram głowę i widzę rozmaite gatunki małp i ptaków, znane mi do tej pory jedynie z zajęć z zoologii. Próbuję robić zdjęcia ale aparat działa jak chce i robi zdjęcia wszystkiemu (niebu, wodzie, drzewom), tylko nie zwierzętom. Nagle nasz przewodnik pokazuje nam wielkie szare, głazo-podobne kształty. Przystajemy w krzakach nieopodal i obserwujemy jak każdy ze stada ośmiu hipopotamów próbuje zająć jedyny w okolicy kamień. Mamy duże szczęście, zwykle można zobaczyć jednego do dwóch okazów, a tu wśród dorosłych hipopotamów jest nawet kilka "pikin hipo" (dzieci), które chlapią się i gonią, rozkręcając leniwą atmosferę. Oglądamy to, słuchając ciekawostek podawanych przez przewodnika. Czy wiecie, że hipopotam może wytrzymać pod wodą nawet 30 minut? W tym samym czasie próbujemy walczyć z aparatem, ale wygląda na to, że ten padł na dobre. Próbujemy wyjmować baterię, kartę pamięci, odkręcać odbiektyw, przecierać różne części - chcemy zabrać choć ułamek tego przeżycia ze sobą do domu. Nic jednak z naszych wysiłków. Aparat musiał nieźle dostać w kość upałem i wyboistą podróżą. Robi mi się smutno. Choć to tylko kawałek elektroniki, był ze mną przez bardzo wiele lat, od początku mojej przygody z fotografią. Miał gorsze i lepsze momenty, stłuczoną szybkę, zdartą farbę. No cóż, traktuję to jako karmiczną lekcję o nieprzywiązywaniu się do przedmiotów i z lekkim żalem wracam do obserwowania młodych hipopotamów, martwiąc się o dokumentację dalszej podróży. Hipopotamy fikają w wodzie, parskają wodą, włażą sobie na plecy i przytulają się. W okół nich fruwają ptaki i motyle. Po pewnym czasie zmęczone szaleństwami zwierzęta kolejno znikają pod wodą i spektakl dobiega końca. Starsze hipopotamy także śpią z uszami ponad wodą. Już mamy zawracać, kiedy aparat zbiera się w sobie i włącza się! Robimy zdjęcia, jednak nie są one nawet w jednej trzeciej tak dobre, jak mogłyby być pół godziny wcześniej. Widocznie tak już jest, że matka natura nie życzy sobie utrwalać pewnych rzeczy. Przyjmuję to jako nauczkę. Czyżby tradycyjne wierzenia w moce przyrody nie były zupełnie od rzeczy?
PS. Od tamtej przygody aparat działa bez zarzutu, ale w drodze powrotnej nie spotykamy już ani jednego zwierzęcia.