Sylwestrowy poranek rozpoczynamy od energicznego marszu na "dworzec autobusowy". Dzielnie eksortuje nas Dauda i jego kolega w żółtym podkoszulku z logo "legolandu" (która zainspiruje nas później do zrobienia podłego dowcipu). Gdy mijamy "Summertime Restaurant", panowie twardo bronią nas przed przekazaniem listu miłosnego od brata Ibrahima, który nie może sobie wybaczyć, że rozminął się z nami poprzedniego dnia. Po drodze kupujemy 12 litrów wody, które muszą wystarczyć nam na najbliższe trzy, cztery lub w najgorszym wypadku pięć dni. Porządnie dociążone docieramy na duży, piaszczysty plac wypełniony poda-podami różnych kolorów i rozmiarów, o pojemnościach i destynacjach dostosowanych do do potrzeb finansowych kierowców.
Nam trafia się dość wiekowa, czerwona mazda z urywającymi się bocznymi drzwiami. Mimo że do Kamakwie jest tylko 120 km, dopłacamy Le14000 ($3.5) za dodatkowe miejsce, dzięki czemu drewnianą ławkę będziemy dzielić tylko ze skuloną pod oknem staruszką. Zdążam kupić jeszcze kilka ciasteczek ze świeżym imbirem i dużą bułkę i ruszamy. Na pokładzie jest 26 osób. Poda-poda zatrzymuje się w kolejnych wioskach i dopakowuje kolejnych pasażerów. Gośka zdumiona liczy raz jeszcze - ostatecznie tam, gdzie producent wyobraził sobie 12 miejsc, jedzie 30 osób! Nasze "dodatkowe" miejsce ustępujemy stojącej w przejściu dziewczynce. Staruszka pogodnieje i wskazuje dziewczynce miejsce obok siebie, dzięki temu sama nie będzie siedzieć obok dwóch oputu. Dziewczynka bacznie nam się przypatruje więc początkowo nieśmiało uśmiechamy się do siebie, później pokazuję jej kolorowe wkładki ze zdjęciami w naszym przewodniku, a na koniec oferuję ołówek i kartkę papieru do rysowania. Ona za to daje mi potrzymać swoją pomarańczę i przysypia na moim ramieniu. Po dwóch godzinach telepaniny po wertepach z czerwonego kurzu, docieramy! Wyskakujemy z gorącej poda-pody, rozprostowujemy nogi. Rozglądam się w poszukiwaniu postoju okad (motorów - taksówek), podczas gdy Gośka walczy o nasz bagaż. Nasz przewodnik wyraźnie mówi, że w środku miasta powinno być dużo taksówek, które możemy wynająć na dalszą podróż, ale ja nie widzę ani jednej. Czyżby to kwestia sylwestera? Podchodzę do mamy dziewczynki, która spała obok mnie i pytam łamanym krio:
"Excuse, usai den car park?" ("Przepraszam, gdzie postój taksówek?")
"Eeeh?"
"Den car park, usai naya, in Kamakwie?" ("Postój taksówek, gdzie tu, w Kamakwie?")
"Nooor, dis no Kamakwie!" ("Niee, to nie jest Kamakwie!")
"Uswan dis?" ("A które to?")
"Pendembu!"
Czyżbyśmy ujechały jedynie 50 kilometrów? Dwie godziny i jesteśmy 50 kilometrów od Makeni? Kierowca trąbi na odjazd, więc z niedowierzaniem pakujemy się do poda-pody, zajmujemy nasze miejsca obok staruszki i dziewczynki i ruszamy dalej. Wyciągamy mapę i próbujemy zidentyfikować którąkolwiek z mijanych wsi, kiedy dziewczynka podrywa się w kierunku okna, po drodze rzucając zdrowego pawia, który trafia na stopy Gośki. Kiedy część pasażerów zajęta jest sprzątaniem poda-pody, dziewczynka dostaje do possania dwie świeżo wypalone zapałki - afrykański sposób na chorobę lokomocyjną.
Chwilę później dziewczynka wysiada, a jej miejsce zajmuje dwójka policjantów ze zwisającą na sznurku kurą. Całą drogę twardo znoszę gorąc, zatkany nos (jestem uczulona na kurz), brak powietrza i ścisk, ale widok maltretowanego zwierzęcia doprowadza mnie do szału. Z drugiej strony nie wiem, jak zareagować - za zasadę przyjmuję, że nie ingeruję w zwyczaje kultur, które mam sposobność obserwować. Do tego otyła policjantka mówi jedynie w limba (język północy) i próby wmówienia jej rzeczy tak absurdalnej, jak to, że kura też ma emocje, mogą się dla nas skończyć fatalnie. Ostatecznie postanawiam policzyć do dziesięciu i gdy dochodzę do trzech, docieramy do Kamakwie.
Z "centrum" Kamakwie łapiemy dwie okady i stargowawszy cenę z Le50 000 ($12.5) do Le30 000 ($7.5) ruszamy w godzinną podróż przez dżunglę. Droga, którą jedziemy jest czymś w rodzaju przecinki więc cieszę się, że zarządałam dla nas kasków. W połowie trasy musimy się przeprawić przez rzekę Mongo. Jedyną kursującą jednostką w tej okolicy jest Kaba Ferry (prom Kaba) będący kawałkiem wydrążonego pnia o szerokości pół metra. Ku naszemu najszczerszemu zdumieniu mieszczą się do niego dwa motory, dwa plecaki i szóstka ludzi i wszyscy dopływają na drugi brzeg. Za sobą zostawiamy zasięg komórek i prąd. Dla mnie sama ta przejażdzka to wspaniała przygoda - nigdy wcześniej nie miałam okazji jechać motorem, a tu pędzę o zachodzie słońca, letni wiatr owiewa mi pysia, nade mną leci sępo-podobny ptak a przede mną ropościerają się prawdziwie afrykańskie widoki. W następną podróż jadę własnym motocyklem!