Podróż Mexico con mi chico - 4/20 dzieci, piramidy i mole z królika



2009-11-29

Po kilkudniowej aklimatyzacji w stolicy pora ruszać dalej. Zbieramy manatki do plecaków i kilka razy pytając o drogę ruszamy w kierunku autobusowego Terminal Norte. Uprzejmi i pomocni przechodnie szybko zacierają w naszych głowach przykre wrażenie po wczorajszej przygodzie z kieszonkowacami. Wprawdzie tłumaczą wyłącznie po hiszpańsku, ale za to  dużym zaangażowaniem.

Z okolic Zocalo do Terminal Norte  najlepiej wybierać się trolejbusem. Za drogowskaz może posłużyć nie dająca się przegapić Torre Latinoamerica. Przy dużej ulicy obok jest przystanek, skąd trolejbusy wiozą człowieka prosto na dworzec. Trzeba tylko pamiętać, żeby przygotować drobne do wrzucenia do specjalnej maszynerii obok kierowcy (4 peso od głowy). Środek transportu idealny, bo ani nie ma tłoku, ani problemu z bagażem, a jeździ co parę minut. 

Taki nasz Zachodni do Terminal Norte się nie umywa i nie chodzi tu tylko o wielkość. O ile w samym mieście Meksyk, jak i dalej w trasie, zobaczyliśmy i biedę i brud, o tyle dworce autobusowe Meksykanie mają naprawdę godne pozazdroszczenia. Przynajmniej te pierwszej klasy.

Autobusy do Teotihuacanau odchodzą co kwadrans, a bilet w Gate 8 kosztuje 33 peso od osoby, więc idealnie.  Bagaże zostawiamy w guarda equipaje  - 56 peso za dwa plecaki. Podróż autobusem trwa godzinę.

Wyjeżdżając z miasta w kierunku pólnocnym mijamy slumsy i totalny bałagan przedmieść, z nieodłącznymi beczkami solarsystemów na dachach. 

Strefa archeologiczna Teotihuacan, czyli nasze pierwsze piramidy, to koszt 51 peso za osobę. Cena ta powtórzy się jeszcze wielokrotnie i za każdym razem będziemy zachodzić w głowe, dlaczego Meksykanie nie ułatwili sobie życia i nie zrobili równych 50 peso.

Jako że jest akurat niedziela, Meksykanie mają wstęp wolny, więc jest tłoczno i widać głównie tubylców. Szczególnie dużo jest rodzin z maluchami, które są wnoszone lub podciągane na samą górę piramid. Mnie i Adasia o zadyszkę przyprawia już samodzielna wspinaczka, więc na dzielnych rodziców patrzymy z prawdziwym uznaniem.

Przy alei umarłych koczuje cała chmara umiarkowanie nachalnych handlowców, rozstawionych w równych odcinkach – jedni prezentują swój towar wyłącznie na rękach, inni profesjonalnie rozkładają asortyment na kocykach. 

Przy piramidzie słońca grupa uczniów zaprasza nas na pogawędkę, a konkretnie odrabia zadanie domowe pt. porozmawiaj po angielsku,  z cudzoziemcem:

What's your name? How old are you? What's your fauvorite mexican food? etc.

- cały wywiad składa się z gradu pytań (niektóre przeczytane bezpośrednio z kartki) i jest pieczołowicie nagrywany na komorki.

Niestety, kiedy my próbujemy zadać jakieś pytania zwrotne, zostajemy całkowicie zignorowani. Zadanie domowe jest wyraźnie zdefiniowane – wypytywać, a odpowiadać – to już niekoniecznie.  Po odrobieniu tego samego zadania domowego z kolejną grupą uczniów w końcu przedzieramy się do podnóża piramidy. Okazuje się ona naprawdę imponująca i megastroma. Niezrażeni zdobywamy szczyt, robimy kilka zdjęć i czym prędzej wracamy z powrotem na ziemię.

Zabawiwszy 2 godziny w strefie archeologicznej i zwiedziwszy raczej wszystko, co było do zwiedzenia, udajemy się ku bramie niedaleko piramidy księżyca. Po jej przekroczeniu usilnie próbujemy zorientować się, jak właściwie mamy teraz wrócić do stolicy.

Nasza pierwsza refleksja: bez zimnego piwa na pewno nie damy rady. I tak idąc wzdłuż drogi trafiamy do nader przyjemnego przybytku jadłodajnianego. Jegomość właściciel wita nas wylewnie, a kiedy prosimy o „two cold beers”, nie dość że zaczyna zagadywać po angielsku, to jeszcze za chwilę przychodzi z tortillą z pysznym mole na spróbunek (mówi przy tym coś o królikach). Potem jeszcze przynosi coś, co nazwa napojem bogów. Ku naszemu zdziwieniu na koniec nic nie dolicza do rachunku ani za jedno, ani za drugie, więc z czystym sumieniem zostawiamy sowity napiwek, żałując, że jednak nie zamówiliśmy nic prócz piwa.

Zgodnie z przewidywaniami po zimnym piwie szukanie drogi powrotnej idzie nam dużo lepiej – machnięciem ręki szybko łapiemy jadący autobus, a bilety nabywamy bezpośrednio u kierowcy (znów po 33 peso). 

Na dworcu północnym szybki odbiór bagaży i wsiadamy w ten sam trolejbus, który nas tu rano przywiózł. Co zaskakujące, wsiada się po tej samej stronie ulicy co wysiadka, a trolejbus chwilę potem zawraca. W ogóle jazda jest dość ciekawa, bo trolejbus ma swój własny pas i przez długi czas jedzie pod prąd. 

Po milionie przystanków (przemierzamy bowiem całą trasę od pierwszego przystanka do ostatniego), wysiadamy w znacznie spokojniejszej dzielnicy na Terminal del Sur. Tutaj zakupujemy bilety do Taxco (czyt. tasko) na linię Estrella Blanca (124 peso/os) Jest jeszcze opcja dojazdu Estrella del Oro, ale ląduje się na innym, dalszym dworcu. Czekając godzinę korzystamy jeszcze z dworcowego baru, gdzie za jedyne 52 peso dostajemy 2 kawy i zestaw taco z różnościami.

W luksusowym autobusie dają picie i jest podnóżek, a my wprawiamy się w hiszpańskim oglądając Coraline. Po drodze super widoki na góry, zachód słońca i podświetlone miasteczka. 

Kiedy dojeżdżamy na miejsce witają nas niepokojące gwizdki policjantów kierujących ruchem. Dodatkowo wspierają swój autorytet wymachując pustymi plastikowymi butelkami.

Widząc nasze zagubienie miły tubylec (bezinteresownie) odprowadza nas w kierunku naszego noclegu. Niestety w zaułkach mercado na wąskich schodowych uliczkach gubimy się na amen, a o hostelu zupełnie zapominamy. Psim swędem udaje nam się jednak wyjść prosto na Zocalo.

A tutaj akurat tłum i scena z parą tańczącą tango, bo trafiliśmy w środek jednego z ich festiwali. Mimo, że przyjeżdżamy późną nocą, od razu czujemy się komfortowo wśród klimatycznej, dopieszczonej architektury. Robienie czegokolwiek w nowym stylu jest tu surowo wzbronione.

Nie wytrącając się z poczucia komfortu szybko znajdujemy mily Hotel Melandez tuż przy Zocalo. Pokoje w cenach posezonowych, mimo festiwalu – 300 lub 350 peso za noc.

Wybieramy pokój mniejszy, ale uroczy - urządzony i wymalowany w starym stylu. Dzwi wychodzą na klimatyczny wewnętrzny dziedziniec a okno na czerwone dachy. Jedyny minus to 3 karaluchy, z których jednego ubiliśmy, a dwa zbiegły.

Właściciel tego rodzinnego interesu zagaduje tradycyjneymi pytaniami – skąd jesteści etc, żeby po któtkiej rozgrzewce rozruszać się w kierunku:

Aaa, to Jan Paweł II?

Eee, w Europie to się już chyba nie bierze ślubów?

Macie ślub? Ale w kościele, przed księdzem?

Puszcza nas dopiero kiedy wymieniamy mu z pamięci wszystkie katolickie kraje w Europie, zaznaczając, że Polska jest z nich najbardziej katolicka.

Urządzamy szybki rekonesans, a na koniec spoczywamy na jednym z mikroskopijnych balkonów przy Zocalo (Cafe Borda), Właściciel wygląda tym razem jak z austriackiego obrazka - twarz okrągła jak księżyc w pełni przekształca się płynnie w równie okrągłą szyję. Dając nam wyraźnie do zrozumienia, że właściwie to już zamyka, wymiksowuje jeszcze jogurt z truskawkami dla mnie i wysmaża kawał mięsa dla Adasia.

Dwie korony i do łóżka.


  • Meksyk: trolejbus
  • Meksyk:z cyklu: pojazdy inne
  • Meksyk:wycieczka rowerowa przy zocalo
  • Meksyk:trolejbus od środka
  • Meksyk: Terminal Norte
  • obsiane domami wzgórza wokół miasta Meksyk
  • Teotihuacan: nasze pierwsze piramidy
  • Teotihuacan: więcej piramid
  • Teotihuacan: jakieś ruiny
  • Teotihuacan: kiedyś ktoś tu mieszkał
  • Teotihuacan: największa piramida
  • Teotihuacan: niedziela z historią
  • Teotihuacan: mozolna wspinaczka
  • Teotihuacan: przerwa na dwa zimne piwa
  • Teotihuacan: w drodze
  • Teotihuacan: w drodze
  • Teotihuacan: w drodze
  • Meksyk: z cyklu pojazdy różne
  • Taxco: pokój w hotelu Metalez
  • Taxco: dziedziniec hotelu Melandez
  • Teotihuacan: więcej piramid