Podróż Mexico con mi chico - 3/20 wielki błękit, kojoty i kieszonkowcy



2009-11-28

I znów pobudka przed świtem, ale są postępy – tym razem udało się dospać do piątej.

Na dobry początek dnia lodowaty prysznic, bo przecież solar system nie działa, póki nie wzejdzie słońce. Z braku lepszego zajęcia wybieramy się na wycieczkę po okolicy – jak przewodnik przykazał, przecznica po przecznicy, zaliczając punkty wskazane przez Lonely Planet – od 1 – Catedral Metropolitana aż do 16 – Plaza del Templo Mayor. Eksperyment zakończony powodzeniemo tyle, że cieszymy oczy kolorowymi, acz rozpadającymi się budynkami. Gorzej, że zerkanie co 5 metrów w otwartą cegłę przewodnika trochę psuje całą frajdę. Zapamiętujemy: otwierający się właśnie mercado z przewróconymi wózkorowerami przed wejściem, zabałaganiony placyk parkowy o wdzięcznej nazwie Plaza de Loretto – z główną dekoracją w postaci garkuchni, zamkniętą na trzy spusty synagogę z gwiazdami Dawida na drzwiach oraz wszechobecnych zamiataczy ulic, których praca jest z góry skazana na porażkę przy kulturze rzucania śmieci dokładnie tam, gdzie się stoi. 

Wracamy w sam raz na hostelowe śniadanie, by nasycić podniebienia quesadillami z szynką. Nie przeszkadza nam to zrobić poprawki w okolicznej kawiarni – dajemy się skusić na dwie pyszne kawy plus talerz owoców, jakich w Polsce świeżych nie uświadczysz.

Spacer zatłoczoną uliczką w kierunku metra utwierdza nas w przekonaniu, że tutaj każdy stara się mieć swoją funkcję i swój mundur. Także, a może przede wszystkim: kataryniarz, czyściciel butów czy zamiatacz ulic. 

Pierwszy punkt dnia to dzielnica Coyoacan i muzeum Fridy Kahlo. Po wyjściu z metra nie omija nas standardowe w tej dzielnicy zabłądzenie, okraszone spacerem wzdłuż lasku ze strumykiem tak szczelnie oblepionym śmieciami, że ledwo go widać. 

Sam Coyoacan okazuje się oazą spokoju – ładne domy i sobotnie pucowanie aut, wśród których nie może zabraknąć wszechobecnych garbusów.

A muzeum Fridy to już prawdziwa rozpusta w dziedzinie komfortu i urody. Wszędzie błękit, jak na niebieski dom przystało. Oczywiście nie brakuje obrazów i wspomnieniowych zdjęć, z których część została pozbawiona bohaterów przez... wycięcie ich głów.

Po wyjściu z kulturalnego przybytku znajdujemy też coś dla ciała – a mianowicie sympatyczną restaurację kilka przecznic dalej. Właściciele nie znają ani słowa w obcym języku, więc zamawiamy w ciemno co nam polecają. Po chwili na stole ląduje kilka talerzyków do każdego dania – jak się później przekonujemy, normą jest podawanie dodatków osobno, żeby konsument mógł sobie je dozować według uznania. A my, nieświadomi niczego, lekko ręką sypiemy zielone i białe dodatki do zupy. Potem sypiemy jeszcze więcej zielonego, żeby złagodzić smak, ale robi się jeszcze ostrzej. Dopiero kiedy łzy stają nam w oczach od pikanterii zupy cieciorkowej ,wpada nam do mądrych głów myśl, że może właśnie to zielone jest sprawcą piekielnej ostrości i że tym zielonym może być zabójczo ostra papryczka...

Delektowanie posiłkiem na chwilę przerywa nam para staruszków – pani z balkonikiem i jej równie leciwy partner z trudem zajmują miejsce przy stoliku obok i zaczynają posiłek od solidnej nalewki, po czym uśmiech nie schodzi im z pomarszczonych twarzy.

Kiedy wracamy do metra – wielki tłok. Okazuje się, że dziś święto Judy, dlatego co drugi pasażer taszczy stosowną figurkę oraz bukiet czerwonych róż.

Wszędzie wokół malutkie dzieci. Meksykanie zasadniczo nie uznają wózków dziecięcych, więc większość niemowlaków okutanych w kocyki i chusty spoczywa bezpośrednio w objęciach rodziców. Co ciekawe, jeśli jadą i mama i tata, zwykle dziecko dźwiga tata, co - zdawałoby się - nie do końca przystoi stereotypowemu macho.

Kolejny przystanek – uniwersytet. Stacja metra wita nas klimatem rodem z jarmarku Europa. Kiedy przekraczamy bramy campusu, teren okazuje się odrębnym miasteczkiem, z własnymi autobusami, policją, czy strażą pożarną. Po kilku podejściach do marszu na orientację, kiedy dzielnie  usiłujemy dowiedzieć się od studentów i z drogowskazów, w którą stronę należałoby się udać, poddajemy się i odpuszczamy, żeby nie ryzykować zaginięcia. Szczególnie, że na wieczór mamy zaplanowaną główną atrakcję – mecz piłkarski Team Emerica kontra Monterei na stadionie Azteków.

Zgodnie z planem wsiadamy z powrotem w metro, gdzie znów tłumy. Czyli raj dla kieszonkowców. I tutaj właśnie przychodzi czas na zachwianie naszej wiary w bezpieczny Meksyk. Przy wsiadaniu do wagonu Adasiowi zatrzaskuje się plecak. Przez całą drogę jest tak zaaferowany walką o jego wyciągnięcie spomiędzy drzwi, że nie zauważa, kiedy traci portfel z kieszeni spodni. Na szczęście dolary i paszporty mamy zapobiegliwie porozdzielane między podubraniowe pugilaresy i plecaki, co nie zmienia faktu, że Adaś traci polski dowód osobisty, prawo jazdy, karty i równowartość około stu złotych. Najmniej sympatyczny jest jednak uraz spowodowany tym wydarzeniem, który skutecznie zniechęca nas do wieczornej wyprawy na Stadion Azteków.

Po zastrzeżeniu kart grzecznie udajemy się na wieczorny posiłek w hostelu, popijamy go kilkoma Koronami (50 peso za litrową butlę) i zblazowani patrzymy na rozpoczynającą się imprezę na tarasie. Ciągle nieprzyzwyczajeni do 9-godzinnej różnicy w godzinach - wymiękamy błyskawicznie. 

Koło drugiej ze snu wyrywa nas trzęsienie ziemi, które okazuje się jedynie kontynuacją muzycznych eksperymentów z tarasu. 

Na niedzielne śniadanie czekamy pod drzwiami stołówki ponad godzinę – wielkie sińce pod oczami wskazują jasno przyczynę - załoga bawiła się w komplecie i do końca.

  • kataryniarz
  • meksykańska ulica
  • święty Juda
  • metro na sportowo
  • metro
  • błękitny dom Fridy
  • Frida
  • u Fridy
  • tamże
  • Frida i Diego
  • Frida
  • Adaś i jego sportowy duch
  • uroki Coyoacanu
  • uroki Coyoacanu
  • szorowanie Garbusa - Coyoacan
  • uroki Coyoacanu
  • Wyborowa
  • Margerita
  • wielki sprzątanie
  • środki transportu przed mercado
  • plac
  • inny plac
  • przed kościołem
  • trochę jak w Polsce
  • i jak ich nie lubic
  • Meksyk: synagoga
  • Meksyk: garkuchnia przy placu Loretto
  • Meksyk: następca Diego