Podróż Mexico con mi chico - 2/20 koniki polne, ludzie orły i podróż w czasie



2009-11-27

Nasze ciała twardo opierają się zmianie czasu, więc nie czekając na pełne rozwidnienie rozpoczynamy marszrutę po okolicy. Na pierwszy ogień idzie Zocalo, który przy dobrym wychyleniu można zobaczyć również z okna hostelu. Pierwsze, co rzuca się tu w oczy to przeogromna flaga Meksyku, najpewniej największa jaką kiedykolwiek widzieliśmy i zobaczymy – spokojnie zakrywająca nieduże boisko, do siatkówki na przykład.

Teoretycznie najbliżej mamy do pałacu prezydenta z muralami Diego Riviery, bo dzieli nas od niego tylko szerokość ulicy Moneda. Otoczenie całego kompleksu kordonem wojska nie zwiastuje jednak nic dobrego. Zgodnie z tymi przeczuciami próba przekroczenia jednego z posterunków kończy się pocałowaniem klamki. O ile rozumiemy z niefrasobliwego „hasta Lunes” pilnującego żołnierza, z powodu jakiegoś święta czy innej wizyty notabli u notabli miejsce jest zamknięte dla turystów do poniedziałku. Czyli otworzą je dokładnie wtedy, kiedy nas tu już nie będzie.

Swe kroki kierujemy więc prosto do drugiej przyzocalowej atrakcji, czyli do katedry. Katedra Metropolitana - jak wszystko na tym głównym placu - jest gigantyczna. Kiedy przekroczywszy (również chronioną) furtkę kierujemy się do środka, robiąc wcześniej kilka fot, przez płot z zewnątrz zaczepia nas Meksykanin, zgadując, czyśmy z Nowego Jorku. Sprawia to zapewne czapka bejsbolistów New York Jankies. Tak czy inaczej pan najpierw oferuje się do roli przewodnika, żeby po krótkiej gadce o prezydencie Obamie zdradzić właściwy cel zagadywania, czyli prośbę o ufundowanie biletu do Cancun, bo to jego rodzinne strony. Grzecznie odmawiamy.

Z Zocalo urządzamy sobie całkiem ambitny spacer do Alameda, gdzie rzucamy okiem na ichnią Zachętę, czyli Palacio De Bellas Artes (posadzka bardziej elegancka i bardziej brązowa niż w w warszawskim odpowiedniku). 

Tutaj schodzimy pod ziemię i wsiadamy do metra. W podziemnej sieci, 100  razy bardziej imponującej niż u nas. same cuda dziwy. Podstawowym biznesem jest tu sprzedaż drobiazgów wszelakich, z handlem pirackimi płytami na czele. W skład profesjonalnego wyposażenia standardowo wchodzi potężny plecak z głośnikiem w środku oraz CD player, a w bardziej wypasionej wersji nawet przenośny DVD player, który pozwala na szybkie demonstrowanie teledysków. Szybki promomiks, parę transakcji, przystanek i kolejny wagon.

Następnie prym przejmuje Indianka z Chiapas (wiemy stąd, że przedstawia się jako „Ciapa”).  Wokół żebrzącej o drobne mamy w czarnej metalowej bluzie pomykają dwa szkraby, których wesoła zabawa zupełnie nie licuje z rozżalonym tonem rodzicielki – u nas cygańskie dzieci zdają się lepiej przetrenowane.

Metrem dojeżdżamy do „lasu koników polnych”, żeby zrobić szybką wycieczkę po tutejszych atrakcjach. Zaliczamy staw, widok na zamkową górę i pomnik ich orląt lwowskich, czyli dzieci, które swego czasu broniły owej zamkowej góry przed gringowskim najazdem. W okolicy dziesiątki szkolnych wycieczek i dziesiątki wzorów szkolnych mundurków, z tendencją do dresowych mundurków sportowych.

Po próżnym poszukiwaniu ogrodu botanicznego i odparciu ataku knajpianych naganiaczy przechodzimy na drugą stronę Paseo de la Reforma, żeby obrać za cel słynne Muzeum Archeologiczne.

Po drodze niespodzianka – na wielkim słupie do występu gotują się voladores – ludzie orły. Za chwile przy dźwiękach piszczałki czterech z pięciu mężczyzn siedzących na szczycie wielkiego słupa zjeżdża na dół. Wyglądają jak w transie, kiedy do góry nogami przywiązani sznurami kręcą się wokół pala, aż dotrą do ziemi. Kiedyś „taniec” miał podobno wymiar mistyczny, teraz istotniejszy zdaje się jest jego charakter turystyczny.

Tymczasem w kolejce do gigantycznego muzeum archeologicznego kolejne zaskoczenie – młody Meksykanin najczystszą polszczyzną zagaduje i pyta, czy my przypadkiem nie mówimy po polsku. Odpowiedź na nasze pytanie, skąd on nasz język zna, okazuje się jednak za dużym wyzwaniem i w końcu nie dowiadujemy się skąd. 

Po krótkim zebraniu sił przy kawie w muzealnej drogawej restauracji postanawiamy stawić czoła wystawowym kilometrom. Na pierwszy rzut idzie multimedialna, nowoczesna wystawa o współczesnym Mexico City i jego problemach wszelakich. Na czoło wysuwa się problem wodny, który nęka aglomerację po osuszeniu okolicznych jezior przez hiszpańskich kolonizatorów i po rozmnożeniu się ludności do niebagatelnej liczby 23 milionów mieszkańców (licząc razem z przyległościami metropolii). Potem zaczyna się muzeum antropologiczne właściwe. Na początek czasy najbardziej zamierzchłe, przedstawione przy użyciu zainscenizowanych laleczek – wśród nich m.in. archaiczna laleczka rodząca w kucki przy drzewie czy atak laleczek na mamuta na bagnach. Dalej przegląd plemion z poszczególnych regionów Meksyku, który w miarę upływu godzin zaczyna zlewać się w jeden długi ciąg glinianych naczyń, kamiennych bloków, indiańskich chat i strojów, z wybijającym się motywem bólu stóp własnych.

A potem znowu metro, z przejazdem za równowartość 50 groszy. Dodatkowa atrakcja kulturalna to wystawa o metrach całego świata, gdzie osobny billboard poświęcony jest i Hamburgowi i Seulowi i dziesiątkom innych kolejek. Skromne 21 stacji w jednej linii na drugim końcu świata gdzieś w Warszawie nie załapuje się na ekspozycję.

A wieczorem znów padamy na twarz o nieprzyzwoitej godzinie dwudziestej, żeby obudzić się o czwartej nad ranem...

  • kordony policji
  • flaga na zocalo
  • praktyczny wynalazek
  • Catedral Motropolitana
  • kamienica
  • Palacio de Bellas Artes
  • nad dachami zocalo
  • ulica przy zocalo
  • staw w lesie koników polnych
  • wiewiorka w lesie koników polnych
  • ludzie orly
  • ludzie orly
  • ludzie orly
  • widok na ulice moneda od zocalo