2003-10-28

Zgodnie z zapowiedzią, we wtorek odwiedziłem Coyoacán i Casa Azul dom/muzeum Fridy Kahlo. Już z zewnątrz muzeum wygląda zachęcająco. Pomalowane jest na jaskrawy, granatowy kolor. Znajduje się w okolicy, gdzie ulice mają nazwy europejskich stolic. I tak, muzeum jest na Calle Londres 247, która przecina... Calle Varsovia.

 

Niestety zakaz fotografowania straszący do wejścia nie jest tylko pustosłowiem. Przy wejściu trzeba zostawić plecaki i cały dobytek, a w pokojach (bo muzeum to dom Fridy) ciągle łażą za tobą strażnicy.

 

Ekspozycja to oczywiście trochę prac Fridy i ich kopii, oraz wszystko, co wiąże się z jej życiem. O obrazach nie ma oczywiście, co opowiadać. Trzeba zobaczyć. Każdy, kto widział jakiekolwiek z dzieł malarki wie, że to surrealistyczne rozważania nad jej osobistym cierpieniem, ułomnością fizyczna i miłością do innego symbolu meksykańskiej sztuki – Diega Rivery. Wszystko to przyprawione słodko-kwaśnym sosem komunizmu, którym Frida była zafascynowana. W jej domu na Coyoacán, przez jakiś czas, mieszkał nawet jeden z najważniejszych uczestników rewolucji październikowej w Rosji – Lew Trocki, po tym jak musiał uciekać z Kraju Rad przed stalinowskimi prześladowaniami.

 

Nieco surrealistyczny jest też sam wystrój domu, a właściwie tych jego części, które pozostały w stanie z okresu, gdy malarka tu mieszkała. Kolory, kształty i motywy gryzą się gną w najróżniejszy sposób, ale wszystko to tworzy interesującą całość.

 

Bolesne wrażenie robią gorsety (zarówno prawdziwe, jak i "stworzone" przez Fridę), których musiała używać, żeby jako tako funkcjonować w swoich nieustających cierpieniach. Widoczny jest tu też kult (a może strach przed) śmierci. Czaszki stylizowane na prekolumbijskie rzeźby Indian i ogromne zdeformowane szkielety nadają temu miejscu niezbyt optymistyczny klimat (teraz wiem, że te wszystkie "śmiertelne" elementy związane były ze zbliżającym się dniem zmarłych).

 

Jeśli ktoś zbyt wyczuł się w klimat, po wycieczce przez "salony" Fridy, może odpocząć nad maleńkim basenem w ogrodzie, albo na schodach niewielkiej piramidy wybudowanej na wzór tych z Teotihuacán.

 

Miejsce zdecydowanie warte uwagi i godne polecenia.

 

Bilety do domu Fridy są jednocześnie biletami do domu/muzeum jej dwukrotnego męża - Diega Rivery. Nie mogliśmy więc nie skorzystać z okazji i ruszyliśmy na poszukiwania.

 

Mimo że na biletach narysowana jest mapa, jak trafić z jednego muzeum do drugiego, zabłądziliśmy i zapuściliśmy się w chyba niezbyt sympatyczną okolicę. Świadczy o tym fakt, że Mario zdecydował się na normalną taksówkę, a niezwykle rzadko podejmuje tak lekkomyślne decyzje, co do trwonienia pieniędzy. Całe szczęście okazało się, że nie byliśmy zbyt daleko i za 15 pesos dojechaliśmy na miejsce. Słowo jednak daje, że nawet przy dość dobrym oznakowaniu niełatwo tu trafić.

 

Pierwsze wrażenie, jakie robi Anahuacalli (tak nazywa się muzeum Diega Rivery), jest zupełnie odwrotne od (przynajmniej na pozór ciepłego) domu Fridy. Dom najważniejszego w dziejach Meksyku muralisty stoi na dominującym nad okolicą wzgórzu. Wygląda jak połączenie prekolumbijskiej piramidy z bunkrem z czarnego wulkanicznego kamienia. W życiu nie powiedziałbym, że w tym "czymś" można mieszkać. Nie wiem czy, sam Diego kiedykolwiek tu zamieszkał, bo budowę ukończono tuż przed jego śmiercią, ale skoro zaprojektował takie architektoniczne monstrum, to chyba z myślą o mieszkaniu?

 

Wewnątrz też trochę się zawiodłem. Miałem nadzieję zobaczyć osławione prace Diego, a tu same prekolumbijskie zabytki. Nie żebym nie był zainteresowany, ale spodziewałem się czegoś innego. Ekspozycja oczywiście interesująca. Można tu znaleźć przedmioty (głównie drobne, te najładniejsze i wymagające najwięcej pracy) związane ze wszystkimi cywilizacjami i kulturami, jakie zamieszkiwały Meksyk począwszy od 1400 roku p.n.e. po czasy konkwisty. Po malarzu zaś ani śladu! No...może poza koszulą, na krześle artysty w studiu, w którym nigdy nie pracował i kilkoma szkicami.

 

Z Anahuacalli wybraliśmy się do miasteczka uniwersyteckiego. Uniwersytet UNAM - największy w Meksyku, jest jednocześnie jednym z największych na świecie. Miasteczko robi zupełnie inne wrażenie niż pozostała cześć miasta. Jest tu czysto, wszędzie pełno zieleni i bardzo dużo wolnej przestrzeni, co w tym mieście należy raczej do rzadkości. Z godzinę przesiedzieliśmy na schodkach przed rektoratem, który większość rodaków zna ze zdjęcia w encyklopedii. To charakterystyczny budynek ozdobiony mieszanką mozaiki i murali, przedstawiającą scenki z historii nauki i Meksyku.

 

Kiedy znudziło nam się opalanie przysiedliśmy się do pierwszych z brzegu wygrzewających się w słońcu studentów. To był niestety niezbyt rozważny krok. Grupka okazała się bowiem ekipą rekrutującą nowych wyznawców do jakiejś chrześcijańskiej sekty. Tak samo jak u nas uśmiechnięci od ucha do ucha – okazy zdrowia i elokwencji (ale tylko jeden znał angielski), coś tam próbowali nam wciskać. Ja miałem ten komfort, że rozumiałem tylko uśmiechy i głupi wyraz twarzy sekciarzy. Mario musiał wykazać się trochę większym hartem ducha. Jakoś udało nam się ujść z życiem.

 

Resztę dnia spędziliśmy włócząc się z ekipą po ulicach.