Podróż Meksyk... mój pierwszy raz - Sztuka w służbie mas



2003-10-30

Na środę zaplanowana była wycieczka Turibusem (chyba już o nim wspominałem; to taki "londyński" autobus dla turystów). Jako że mięliśmy pół godziny do odjazdu najbliższego, stwierdziłem, że warto byłoby zajrzeć do Palacio Nacional (Pałac Prezydencki lub Narodowy przy Zócalo). Tak na 15 minut, żeby oblecieć szybko murale Diega Rivery, którymi jest ozdobiony. Dzięki niesamowitemu przewodnikowi, który początkowo wydawał się strasznie znudzony ewentualnym oprowadzaniem dwóch osób spędziliśmy w Palacio Nacional grubo ponad 3 godziny. Przewodnik znalazł jeszcze czwórkę belgijsko-holenderską i zaczęliśmy zwiedzanie.

 

Murale są naprawdę genialne (zakupiłem zdjęcia, bo oczywiście nie można robić fotek z lampą, a w mojej idiotenkamerze nie można jej wyłączyć), a przewodnik (oczywiście po hiszpańsku) opowiadał nam o każdym szczególe każdego z obrazów. Najdziwniejsze jest to, że co najmniej połowę zrozumiałem bez tłumaczenia Mario. Tak mnie to połechtało, że wcale nie przeszkadzała mi ta przedłużona wizyta w Pałacu. Poza tym spotkałem innego Belga, który miał aparat cyfrowy i obiecał mi, że prześle fotki murali.

 

Oprócz samego pałacu przewodnik zaprowadził nas do mieszkania najbardziej wysławianego i chyba najmniej kontrowersyjnego z meksykańskich prezydentów – Benito Juareza. Tu standardowa ekspozycja: fotki, ciuszki, pamiątki, jakieś akty prawne, ale dla samego Juareza warto zobaczyć. Miał swoje 5 minut w połowie XIX wieku i wykorzystał je jak najbardziej prawidłowo. Poza tym warto zauważyć, że pochodził z rodziny Indian Zapoteków (jego matka umarła, gdy miał 3 lata) i tylko dzięki niezwykłej inteligencji i uporowi zawędrował na najwyższy urząd w państwie zdominowanym jeszcze w jego czasach przez Kreoli.

 

Jako, że po zwiedzaniu Pałacu Prezydenckiego nie było już sensu wsiadać w Turibusa, poszliśmy na zakupy, a później do Palacio de Bellas Artes (tego, który wcześniej widziałem tylko z wierzchu). Wnętrza Pałacu naprawdę zapierają dech w piersiach. Przepych do którejś potęgi, ale nic poza tym. Wszystkie!! wystawy były under construction, (tyle, że en español) i do podziwiania zostały tylko malowidła ścienne. Tutaj też wyglądały niesamowicie. Standardowa porażka z aparatem, mimo błagań (po hiszpańsku, angielsku i polsku), uśmiechnięty strażnik nie pozwolił robić fotek z flash'em. Zrobiłem tylko jedną i mnie dopadł...

 

Całe szczęście, że naród belgijski rozplenił się ostatnio w Meksyku, bo spotkałem tu kolejnego z cyfrówką, który zobowiązał się przesłać foty.

 

Wieczorem poszliśmy na party do jednej z koleżanek Mario, do bardzo nieciekawej dzielnicy. Idąc tam za dnia miałem cykora. Co działo się gdy wracaliśmy wolę nie mówić. Ale miałem kilku ochroniarzy, którzy sięgali mi pod pachę. Podczas "party" oglądaliśmy "8 mm" z Nicolasem Cage’m z hiszpańskim dubbingiem. Myślałem, że się uduszę ze śmiechu, kiedy usłyszałem jakiś ciepły głosik a'la Michał Żebrowski zamiast głosu Cage'a.

 

Dzisiaj mój żołądek po raz pierwszy powiedział !basta! meksykańskiej kuchni i prawie cały dzień spędziłem w domu. Wyskoczyliśmy tylko na 3 godzinki do Museo de la Revolución Mexicana. Od początku było to jedno z miejsc, które chciałem zobaczyć najbardziej. Muzeum znajduje się pod ogromnym monumentem upamiętniającym to najważniejsze w nowożytnej historii Meksyku wydarzenie. Tu też oczywiście fotografowanie jest zabronione, ale strażnikami są chyba weterani rewolucji (1910-21), bo strzelałem fotek ile popadnie i nikt się nie przyczepił. Mało tego na koniec strzeliłem fotkę tablicy pamiątkowej znajdującej się nad strażnikiem, za którym był regulamin z wytłuszczonym zakazem fotografowania... i nic. Może Meksykanie są tak dumni ze swej rewolucji, że przymykają oko na łamanie przepisów? Mam nawet zdjęcie z Emiliano Zapatą...

 

Po wizycie w muzeum wybraliśmy się jeszcze na mały spacer po ulicy la Reforma, na której dosłownie, co 50 metrów stoi jakiś pomnik, z najważniejszym - Pomnikiem Niepodległości, wewnątrz którego znajdują się szczątki najważniejszych dla meksykańskiej niepodległości osób w tym Guerrero i Morelosa.

 

Sama ulica ma niepowtarzalny klimat. W środku największej metropolii świata można przysiąść na ławeczce przy prawie pustych chodnikach, w cieniu egzotycznych drzew. W zadziwiający czasem sposób łączą się tu nowoczesne drapacze chmur z kolonialnymi kościołami i innymi starymi budynkami. Naprawdę warto przespacerować się tą aleją. Poza tym, nadarza się okazja, żeby przejechać się normalnym autobusem miejskim. Nie tymi rzęchami – peceras, których na mieście pełno.

 

Jutro wybieram się do Chapultepec, gdzie znajduje się najważniejsze meksykańskie muzeum – Narodowe Muzeum Antropologiczne i zamek z czasów francuskiej okupacji (interwencji). Na weekend prawdopodobnie z całą familią jadę do Teotihuacán, gdzie znajdują się największe i najbardziej znane piramidy. Poza tym czeka mnie meksykański halloween i święto zmarłych. Wrażenia opowiem w kolejnym mailu.