Podróż Meksyk... mój pierwszy raz - Duchy na Coyoacán



2003-10-26

Niedziela była trochę ciężka, ale jakoś udało mi się przeżyć meksykańskiego kaca.

 

Pod wieczór wraz z cała bandą młodych Latynosów (średnia wieku kumpli Mario to jakieś 19/20 lat) wybraliśmy się na Coyoacán.

 

Coyoacán to takie centrum kulturalne Ciudad de México. Pełno tu artystów i "artystów", gejów, lesbijek, hippisów, narkomanów, rastafarian i wszelkiej odmiany freak'ów z Meksyku i świata. Feria barw i zapachów, ale jak na mój gust zbyt wielu przypadkowych turystów. Takich, co to na Coyoacán trafili, bo im w Lonely Planet napisali, że trzeba.

 

Założenie wycieczki było takie, że najpierw idziemy do muzeum Fridy Kahlo, a później się zobaczy. Niestety wyszło odwrotnie. Wiem już skąd w "ciepłych krajach" eksplozja demograficzna. Chłopaki zaczepiają każdą... dosłownie każdą... dziewczynę. Nieważne czy wygada jak T-34, jak Szarik, czy jak Salma Hayek. Dzięki mojemu zrzędzeniu z ich planów nic nie wychodziło, ale napięcie moich nerwów sięgało zenitu. Kiedy w końcu udało mi się odciągnąć ich od spraw tak przyziemnych jak rwanie chicas, okazało się, że muzeum jest już zamknięte. I wszystko zaczęło się od nowa.

 

Odwiedzając w ubiegłym roku (2007) moją meksykańską rodzinkę, dowiedziałem się, że Daniel ożenił się z dziewczyną, którą poznał na Coyoacán podczas tego wypadu i właśnie urodziła im się córeczka! Jaki wspaniały zbieg okoliczności! A może "efekt motyla"?

 

Kiedy moi towarzysze - Daniel, Lalo, Mario, Gapa – to jego nowe polskie imię, które koledzy znaleźli mu w moim słowniku –, Alan, Raúl, Oscar i Alvaró - stwierdzili, że nic dzisiaj nie upolują, poszliśmy na browarka do jednej z setek tutejszych knajp (pracuje tu przyjaciel Daniela). Świetny klimat, ale piekielnie drogie piwo, więc sposobem znanym także z kraju nad Wisłą, zamówiliśmy kilka litrów piwa... w sklepie na rogu. Nieopacznie wydałem się, że umiem zagrać coś na gitarze i zostałem zmuszony do wykonania przecudownego kawałka grupy Pidżama Porno Nasze nogi są jak z gumy, nie gdzie indziej, ale na meksykańskiej małej scenie. Całkiem dobry debiut, tak sobie myślę...

 

Po piwku moja banda nabrała odwagi i dowiedziałem się, że maja tu na Coyoacán "straszną ulicę" (Callejón del Aguacate) gdzie nie wolno się zapuszczać i tym bardziej robić fotek.  Swoją drogą, z  moim aparacikiem czułem się trochę jak japoński turysta.

 

Z głównego placu do tej ulicy był jakiś kilometr, ale zaraz po wyjściu z knajpy okazało się, że wszędzie jest pełno kopiących kogoś w dupę duchów. Meksykanie do szczęścia potrzebują naprawdę niewiele browarka.

 

Sama "straszna ulica" to jakieś 200 metrów ciemnego i wąskiego zaułka, którego centralnym punktem jest obrazek Matki Boskiej. Podobno jak się człowiek mocno wczuje, może wyczuć bicie jej serca, ale mi jakoś się nie udało. W sumie ciekawe przeżycie, ale tylko dlatego, że spotkałem młodego Cygana mówiącego po angielsku, który opowiedział mi historię tego miejsca. Albo jedną z wielu historii...

 

Dawno, dawno temu mieszkała tu Indianka, która zabiła z jakiegoś powodu dwójkę swoich małych dzieci, a to w ich kulturze straszna zbrodnia. Zresztą nie tylko w ich. Teraz po tej ulicy przechadzają się duchy zmarłych Azteków, które opiekują się zabitymi dziećmi i odstraszają obcych.

 

Kiedy próbowałem przejść ulice samemu chyba miałem lekkiego stracha. Znacznie gorzej miała kolejna grupka spragnionych duchów turystów. Moi podchmieleni przyjaciele załapali się na etat zjaw i duchów i czając się w bluszczach porastających ściany domów "strasznej ulicy" napędzili im niezłego stracha. Ja w tym czasie robiłem za tego, co to przeszedł i nic nie widział, więc, dlaczego oni mieliby zobaczyć.

 

Powrót z Coyoacán to kolejne spotkanie z niezwykłymi środkami transportu występującymi w Meksyku. Tym razem było to coś pomiędzy Taxi Microbuses Combi a autobusem miejskim, a zowiące się pecera.

 

Jak dotąd jest to pierwszy pojazd, który napawał mnie głębokim obrzydzeniem. Syf do potęgi, a sam wehikuł wyeksploatowany do granic możliwości. Poza tym zatrzymuje się na kiwniecie ręki i zwalnia na środku ulicy, kiedy chcesz wysiąść (wystarczy zadzwonić). Nie staje prawie wcale. Chyba, że wsiada wiele osób.