Podróż Meksyk... mój pierwszy raz - Wulkany, słodycze i piętnaste urodziny Moniki



2003-10-25

W sobotę wraz z rodzinką Veroniki, pojechaliśmy do Puebli (to jakieś 100-150 km od Miasta Meksyk; półtorej godziny drogi; trzeba doliczyć wyjazd z miasta). Już sama podroż autostradą to dla Polaka przeżycie. U nas podobno są, ale ja jeszcze nie spotkałem żadnej.

 

Najpierw wydawało mi się, że miasto nie ma końca, ale po jakichś 80 minutach jazdy autostradą, skończyło się. Zaczęły się za to całkiem sympatyczne krajobrazy. Nigdy nie byłem w polskich górach (i jakoś mnie do nich nie ciągnie), ale te wyglądały naprawdę niezwykle. Droga prowadzi przez doliny, więc cały czas czuć potęgę krajobrazu. Co chwile też znaki przypominają o spadających z góry skałach (już samo patrzenie na zabezpieczenia zboczy, czy raczej ich brak, przyprawiało mnie o lęk, a znaki tylko dodawały mi "otuchy".

 

Najlepsze widoki zaczynają się jednak, kiedy wyjeżdża się na płaskowyż otoczony wulkanami. Z jednej strony widać naprawdę ogromny Popocatepetl (czynny i wciąż dość niebezpieczny wulkan) i jego świętej pamięci małżonkę Ixtaccihuatl.

 

Legenda mówi, że Popo (tak pieszczotliwie nazywają wulkan Meksykanie) był wojownikiem i bardzo kochał swoją żonę o tak cudownie brzmiącym imieniu, ale pewnego dnia, kiedy wrócił z wojny okazało się, że ta umarła. Popo, jak łatwo zgadnąć nie był zbytnio zadowolony z takiego stanu rzeczy. Wziął więc truchełko wybranki swego serca, oddalili się nieco od ludzkich siedzib i nie wytrzymał. Po prostu wybuchł. Podobno przyjdzie też czas na małżonkę. Póki co drugi wulkan śpi.

 

Z drugiej strony (w kierunku Puebli) widać inny wulkan. To La Malinche, nazwany na cześć kochanki Cortesa. Podobnie jak Ixtaccihuatl, ten też jest uśpiony, ale z ostrożności nie zbliżaliśmy się do niego. oza tym nie jestem pewien czy moje ubezpieczenie obejmuje obrażenia ciała spowodowane wybuchami lawy.

 

Puebla już na pierwszy rzut oka wygląda lepiej niż México. Prawie nie ma biednych przedmieść. Od samego początku wygląda na bardzo zadbane miasto. Zresztą Puebla reklamuje się jako "stolica stanu idealnego", a idealny stan musi mieć przecież idealną stolicę. Genialna dedukcja… nieprawdaż?

 

Domki, jak w Ciudad de México. W większości jedno, lub dwupiętrowe. We wszystkich kolorach tęczy. Podobnie jak w México, w centrum Puebli jest Centro Historico, czyli najważniejsze, odnowione zabytki, plus plac (w Puebli tez nazywa się Zócalo, więc to chyba po meksykańsku hiszpańsku jakiś synonim placu, chociaż słowniki mówią coś innego) i park. Sergio (mąż Veroniki) chciał mnie wsadzić do tutejszego Turibusa, ale się nie dałem. Jakimś cudem udało mi się (nie bez pomocy autochtonów oczywiście) dostać plan Puebli i najważniejszych miejsc do obejrzenia z objaśnieniem długopisem na marginesie.

 

Zwiedzanie miasta w sobotę jest o tyle utrudnione, że zjeżdża się tu chyba pół Miasta Meksyk (sądząc po rejestracjach) i cała masa turystów. Ruch pieszy jest tu więc ogromny.

 

Z zabytków, tradycyjnie trzeba zobaczyć Katedrę i stare uliczki. Na jednej z nich – Calle Dulce, czyli ulica cukierkowa – pełno jest sklepów ze słodyczami. To znaczy w co drugim domu i nie ma w tym ani grama przesady. A ulica jest naprawdę długa i gęsto zabudowana. W każdym ze sklepów widziałem inne smakołyki, ale wszystkie były típico de Puebla (chyba ktoś tu kłamie?) Oprócz cukierków, Puebla słynie też z ceramiki, która można kupić na każdym rogu.

 

Inną ciekawostką, która od razu rzuca się w oczy, jest brak policjantów. Widziałem tylko trzech. Za to policjantek są tu (chyba) setki. Wszystkie w mundurkach z nienagannymi fryzurami i szczerym uśmiechem.

 

Po powrocie do México spadła na mnie, jak grom z jasnego nieba, wiadomość, że mam zaproszenie na... piętnaste urodziny Moniki - siostry Lalo...

 

Dla Meksykańskich dziewcząt piętnaste urodziny, czyli quinceaños, to coś jak u nas osiemnastka. Tylko że tutaj celebrują to święto jak u nas prawdziwi burżuje ślub. Wielka sala, około 200 osób (ale Maribel – mama Mario, twierdzi, że to była skromna impreza), WŁOSKIE (?!?) żarcie i meksykańska chałtura.

 

Impreza jest dokładnie wyreżyserowana. Najpierw taki taniec, później inny. Życzenia, prezenty, itp. Oczywiście zostałem zmuszony do wyjścia na parkiet. Pierwszy taniec tańczyłem z dwiema "ognistymi" Meksykankami, co wzbudziło niemałe zainteresowanie. Później długa przerwa na tequile, której było chyba trochę za dużo i znowu na parkiet. Obiecałem Maribel taniec i musiałem wywiązać się z obietnicy. Pech chciał, że trafiłem na salsę. Było ciężko, ale chyba im pokazałem, że i w zimnej północnej Polsce potrafimy ruszać tyłkami...

 

Nie wiem czy to reguła, ale na tej imprezie, jeśli ktoś siedział za długo sam, albo za mało tańczył, stawał się obiektem usilnych prób zeswatania z jakąkolwiek dziewczyną z sali. Rolę połączonych swata i wodzireja pełnił Lalo - bardzo sympatyczny koleś Mario. Po odrzuceniu kilkunastu kandydatek do tańca w końcu uległem urokowi jednej z młodych imprezowiczek. Niestety, byłem chyba pierwszym mężczyzną w jej życiu, który miał ponad metr osiemdziesiąt, więc cała przerażona tańczyła jak kawałek drewna. A może to ten mój zwierzęcy magnetyzm?;-) Porażka! Ale głupio było i mi i jej. Taką przynajmniej żywię nadzieję.

 

Poimprezowe pożegnania nie miały końca. Trwało to mniej więcej półtorej godziny. Młodzież w tym czasie zastanawiała się gdzie przenieść imprezkę. Ja od razu zdecydowałem się na łóżko. Jak się później okazało, nie byłem w tym osamotniony, bo młodzież tak długo się zastanawiała, aż poczuła się zmęczona, więc spokojnie rozeszła albo rozjechała (cóż z tego, że "pod wpływem"?) się do domów.