Podróż Meksyk... mój pierwszy raz - Trocki, San Ángel, Cuernavaca, Xochimilco



2003-11-16

Ciudad de México ma tę zaletę, że można tu spędzić trzy tygodnie i codziennie oglądać coś nowego. Ja jestem tu już jednak cztery i pomysły powoli się kończą.

 

We wtorek odwiedziłem ostatnie z interesujących mnie miejsc – Dom/Muzeum Lwa Trockiego. Odezwała się moja rewolucyjna natura...

 

Ostatnie lata swojego życia Trocki spędził w Meksyku na zaproszenie miejscowych komunistów. Obracał się w towarzystwie tutejszej, i międzynarodowej, lewicującej inteligencji. Początkowo Trocki mieszkał w domu Fridy Kahlo i Diega Rivery. Później przeprowadził się do własnego, kilka kroków dalej. Pośrednio wynikało to z romansu miedzy nim i Fridą, co nie bardzo podobało się pani Trockiej.

 

Eksponaty, jakie można tu zobaczyć, to standardowy zestaw pamiątek "po kimś". Znacznie ciekawszy obiekt stanowią zwiedzający. O ile w większości muzeów są to "standardowi turyści", o tyle tutaj przeważają "młodzi (niekoniecznie wiekiem) gniewni" z rożnych zakątków globu. Czuć rewolucyjnego ducha...

 

Kolejne dni to już błąkanie się bez celu.

 

W czwartek odwiedziliśmy dzielnicę San Ángel - typową kolonialną dzielnicę, która jeszcze niedawno była odrębnym miasteczkiem. Zabudowa gęsta a uliczki strome, brukowane i kręte. Klimat jak na Coyoacán, ale czuć, że mieszkają tu głównie przedstawiciele lepiej sytuowanych grup społecznych Meksyku.

 

Na San Ángel, na Calle Cracovia, ma siedzibę polska ambasada. Nie zazdroszczę jednak nikomu, kto w potrzebie musiałby się tu szybko dostać. Szukanie ambasady zajęło nam ponad godzinę, a Mario, jakby nie było, doskonale zna hiszpański i całkiem nieźle orientuje się w tym gigantycznym mieście.

 

Na wypadek, gdyby ktoś kiedyś musiał tu zajrzeć, podaje, że najlepiej najpierw znaleźć Avenida Revolución i Centro Cultural de San Ángel, a później pobłądzić godzinkę w zaułkach. Może się uda? Na policjantów i taksówkarzy nie ma co liczyć, bo większość z nich orientuje się co najwyżej w kilku uliczkach wokół "swojego rewiru". Co dziwne ambasada nie jest nawet oflagowana. Za to strażnik pięknie mówi po angielsku i jest bardzo miły.

 

Poza Ambasadą na San Ángel jest oczywiście kilka miejsc, które warto odwiedzić. Ja zdecydowałem się na Convento de los Carmelitas, stary klasztor, dziś w części zamieniony w muzeum. Uczta dla miłośników sztuki sakralnej. Można tu znaleźć wszystko, co powstało w murach klasztoru, ale pewnie i poza nimi. Święte obrazy, obrazki i freski; wszelkie możliwe śpiewniki i modlitewniki; aniołki, wszyscy święci, Jezusy i Matki Boskie we wszelkich możliwych wersjach, kolorach i materiałach; a w katakumbach nawet mumie, które robią piorunujące wrażenie.

 

Na piątkowy wieczór, Mario i reszta meksykańskiej ekipy zaplanowała dla mnie pożegnalne party. Niestety impreza nie do końca wyszła, bo przybyła tylko jedna niewiasta i to na chwile.

 

Już wcześniej zastanawiał mnie brak płci pięknej na rożnego rodzaju "młodzieżowych imprezach okolicznościowych", ale jakoś szczególnie nad tym nie bolałem. Tym razem jednak wrodzone wścibstwo przeważyło i zapytałem czy to taki zwyczaj, że panowie bawią się tylko w swoim gronie? Odpowiedz była zaskakująco banalna i oczywista. Mimo że, jak do tej pory nie zetknąłem się z przestępczością w Meksyku, faktem jest, że takowa istnieje i to na całkiem poważną skale. Niewiasty zaś są szczególnie narażone na ataki meksykańskich opryszków.

 

Przy okazji wątku bezpieczeństwa, muszę zauważyć, że tyle policji ile widziałem w Ciudad de México, nie ma chyba w całej Polsce. Średnio, co 2-3 minuty widać jakiś patrol. W większym lub mniejszym samochodzie, na motorach lub quadach, a czasem nawet konny. W oczy rzuca się też uzbrojenie. Zwykłe "krawężniki" maja "tylko" pistolety, ale już zmotoryzowani i pilnujący czegokolwiek, wyposażeni są w kamizelki kuloodporne i karabiny maszynowe lub strzelby. Przechodząc obok, człowiek czuje respekt dla "władzy".

 

Poza tym, w każdym większym sklepie, banku czy na stacjach benzynowych pełno jest uzbrojonych po zęby strażników i ochroniarzy, którym raczej nie warto wchodzić w drogę...

 

W sobotnie popołudnie, wraz z cała rodzinką wybraliśmy się do ostatniego miejsca "z przewodnika. Do Xochimilco (prawda, że przecudna nazwa?)

 

Jak dla mnie to jedyne zdecydowanie przereklamowane miejsce w Mieście Meksyk. Czytając o pływających ogrodach Xochimilco wyobrażałem sobie coś na kształt (prawie) Wenecji. Jak wielkie było moje rozczarowanie, aż trudno opowiedzieć. Kanały Xochimilco to ścieki wypełnione wszystkim, co zabrali ze sobą weekendowi imprezowicze. Ogrody zaś to kawałki ziemi przylegające do, zazwyczaj bogatych, domów tutejszych mieszkańców.

 

Zwiedzanie Xochimilco polega na pływaniu łodzią zwaną trajinera w ciasnych kanałach, w których podobnych łódek pływa setki. Obijają się więc jedna o drugą, doprowadzając do ekstazy wracających "do portu" (z reguły pijanych w sztok) i denerwując wyruszających "w podróż".

 

Do Xochimilco przyjeżdża się właściwie chyba tylko po to, żeby się nawalić. Na łódkach organizuje się wszelkie możliwe przyjęcia. Na brzegu i na swoich własnych łodziach, na wynajęcie czekają mariachis i wszelkiej maści muzycy, tak, że na wodzie czasem słychać jeden wielki hałas. Albo trafiłem na kiepski okres, albo na prawdę nie ma sensu tu zaglądać.

 

Od początku mojej wycieczki wiedziałem, że prędzej czy później wybierzemy się do Cuernavaki - niewielkiej stolicy stanu Morelos, położonej 70 kilometrów od Meksyku. Z tą "wyprawą" wiązałem całkiem duże nadzieje, bo poza tym, że Cuernavaca nazywana jest "miastem wiecznej wiosny", jest tu kilka miejsc, które warto zobaczyć.

 

Po raz kolejny okazało się jednak, że meksykańska gościnność, przerasta moją siłę perswazji i cały dzień spędziliśmy na biesiadowaniu przy basenie, rozkoszując się pogodą (zdecydowanie bardziej letnią niż wiosenną), wszelkim możliwym jadłem i trunkami. Moje plany krajoznawcze legły w gruzach.

 

Kilka razy, nie koniecznie z własnej woli, wylądowałem w ciuchach w basenie (ale potrzebowali czterech chłopa, żeby moje europejskie cielsko znalazło się w wodzie). Po raz kolejny przekonałem się również, że małe meksykańskie ciałka nie potrzebują wiele tequili, żeby czuć się zbyt dobrze.

 

W drodze powrotnej ponownie spotkałem sympatyczne Curvas Peligrosas...