Acapulco, lalallalalala... nie pamiętam, jak szło dalej.
Wiadomość, że jadę na weekend do Acapulco spadła na mnie tak nagle, że nawet nie miałem okazji podzielić się z nikim moją radością. Stąd też moje kilkudniowe milczenie. W piątek rano, tzn. około 12, dowiedziałem się, że tak 4-5 wyjeżdżamy.
Zakupy, pakowanie i jedziemy
Wyjechaliśmy około 6. Trochę późno, bo parę minut po 6 zaczyna się tu robić ciemno. W ogóle wieczór w Meksyku to bardzo dziwne zjawisko. U nas, zanim nastanie ciemność, ze dwie godziny się ściemnia. Latem trwa to jeszcze dłużej. Tutaj, słoneczny dzień do 6 i noc od 6:20, żadnych romantycznych zachodów słońca. Podobnie jest rano - do 7 noc od 7:10 słoneczny dzień. Ale wracając do tematu. Wyjechaliśmy około 6...
Żeby wydostać się z Ciudad de México, w piątkowy wieczór potrzeba przynajmniej półtorej godziny. Jazda w tempie ślimaka. Więc kiedy wreszcie wyjechaliśmy na Autostradę Słońca (Autopista del Sol) prowadzącą z Meksyku do Acapulco, było już całkiem ciemno. Dlaczego tak nad tym ubolewam? Autostrada przez całe 400 kilometrów prowadzi przez góry, których zarys co jakiś czas pojawiał się na horyzoncie, to w świetle księżyca to znów w świetle mijanych miast. Raz pod górę, raz z górki. Zakręty znów tak ostre, że czasem miałem stany lękowe.
W stan niezwykłego rozbawienia wprowadziło mnie natomiast oznakowanie owych ostrych, niebezpiecznych zakrętów. Przed każdym z nich stała bowiem wielka tablica z informacja "Curva Peligrosa". Dla nieznających hiszpańskiego podaje, że "peligrosa" oznacza niebezpieczna, zaś pierwszy człon ostrzeżenia proponuje pozostawić w zgodzie z wymową w języku polskim...
Inne ostrzeżenie "No Estacionarse en Curva". "No Estacionarse en..." znaczy "nie zatrzymuj się na..." i tu ponownie proponuję pozostawić brzmienie w mowie ojczystej...
Nasuwa się pytanie: Czy takie znaki nie powinny pojawić się w wielu miejscach przy naszych drogach? Może mielibyśmy o wiele mniej wypadków... zachorowań na choroby weneryczne?
Nocna podroż trwała około sześciu godzin (wliczając w to wyjazd z Miasta Meksyk). Nieco się dłużyła, ale jak pomyślę sobie, że u nas trwałoby to jeszcze, co najmniej 3-4, to zazdroszczę Meksykanom ich autostrad. Podziw i szacunek odczuwam też dla tych, którzy wytyczyli tę autostradę. Wracając widziałem przeszło połowę drogi w dzień i często zastanawiałem się "jak to możliwe?".
U nas, w płaskiej jak deska (w porównaniu z meksykańskim krajobrazem) i nieco bardziej zasobnej (ostatnio także w środki unijne) Polsce, doczekaliśmy się na razie kilkudziesięciu kilometrów autostrad, wielu planów, całej masy ustaw i tysięcy pomysłów na rozwiązanie problemu ich budowy. Nic poza tym. Trochę to smutne.
400 kilometrów z Meksyku do Acapulco to również podroż przez kilka stref klimatycznych. Od "zimnego", górskiego Ciudad de México, przez coraz cieplejsze okolice Cuernavaki, stany Morelos i Guerrero, po tropikalne wybrzeże Pacyfiku. Już kilkadziesiąt kilometrów przed Acapulco, człowiek zaczyna marzyć o klimatyzacji. Otwarte na oścież okna, nawet przy dużej prędkości nic nie dają. W słoneczne, gorące dni w Meksyku, myślałem, że to prawdziwe tropiki. Jakże się myliłem.
Na miejscu byliśmy około 11, a więc późną nocą. Temperatura znacznie powyżej trzydziestu stopni i to, co czyni tropiki uciążliwymi – zabójcza wilgotność. Temperaturę da się znieść o ile słońce nie świeci ci w oczy, ale wilgotności nie przeskoczysz.
Na domiar złego, w mieszkaniu, w którym się zatrzymaliśmy, nie było prądu i nie działała klimatyzacja. Na krótką metę pomagała kąpiel w basenie, w który wyposażone są tu wszystkie "apartamentowce", lub zimny prysznic. Niestety na bardzo krótką metę (tzn. na jakieś 10 minut, może mniej). Pierwsza noc była więc bardzo ciężka, mimo że spałem na kamiennej podłodze, NA śpiworze. A tak w ogóle, mieszkanko należy do szwagra Enrique - brata Sergio, ojca Mario... Koleś gra w najlepszej drużynie meksykańskiej ligi - Pumas - więc stać go na taką "letnią" chatkę. Niestety, niezbyt często tu bywa i nie płaci na czas rachunków...
W dzień zimny prysznic to już totalny bezsens, bo wycierając się, po kilkunastu sekundach człowiek nie wie już, czy ściera z siebie wodę czy pot. Najlepiej spędza się dzień w basenie. Wady takiego spędzania czasu to zapach chloru i woda o temperaturze pewnie jakichś 25-30 stopni.
Słońce od samego rana nie daje żyć. Mimo, że kryłem się przed nim w wodzie i pod parasolami, fragmenty mego delikatnego europejskiego cielska, zrobiły się bardzo czerwone i bolesne w dotyku. Tyle o pogodzie, którą w sumie mógłbym znosić przez większą część roku, gdybym miał klimatyzowane mieszkanko i basen na podwórku.
Miasto
Do właściwego Acapulco wjeżdża się przez kilkukilometrowy tunel (Maxitunel). Za tę przyjemność, jak za wszystko w tym mieście, trzeba zapłacić (60 pesos).
Oficjalnie miasto liczy nieco ponad 700 tysięcy mieszkańców, o czym informuje tablica na rogatkach. Nieoficjalnie (to informacja od Enrique) przeszło półtora miliona, w tym kilkaset tysięcy w slumsach. Przedmieścia Acapulco nie różnią się niczym od innych meksykańskich miast, które odwiedziłem. W skleconych, z czego popadnie chałupkach mieszka tu biedota.
Dopiero po przejechaniu Maxitunelu widać różnicę. Acapulco od lat sześćdziesiątych rozwija się tylko dla turystów i z pieniędzy turystów. Najpopularniejsza i najczęściej odwiedzana jest dzielnica Acapulco Dorado (Złociste Acapulco), położona wzdłuż pacyficznego wybrzeża. Miedzy plażami, a miastem ciągnie się kilkunastokilometrowa Avenida la Costera Miguel Aleman, główna, pod każdym względem, ulica miasta. Setki barów, knajp, dyskotek i wszelkich centrów uciechy; banków i siedzib rożnych instytucji finansowych i oczywiście biur turystycznych.
Mieszkanie gwiazdy meksykańskiego futbolu leży jakieś 500 metrów od plaży, ale oczywiście na miejsce trzeba było podjechać samochodem. Zatrzymaliśmy się w hotelu Malibu (bo większość plaż w Acapulco do kogoś należy), gdzie pracuje kilku kolegów Enrique. Tu oczywiście stolik nad basenem, 50 metrów od oceanu. Widok na Zatokę Acapulco i całą nadmorską część miasta.
Po jakimś czasie okazało się, że nie jestem jedynym przedstawicielem Europy Wschodniej na tym skrawku pacyficznego wybrzeża. Oprócz mnie, w najlepsze, bawiła się tu czwórka młodych Rosjan.
Plaża i Pacyfik
Urodzony i wychowany (prawie) nad Bałtykiem, przywykłem do drobnoziarnistych, płaskich i w miarę ubitych nadbałtyckich plaż. Plaża w Acapulco (jest ich tu 20 kilka) to coś na kształt luźnych, żwirowych wydm, po których chodzi się z trudem. Stopy cierpią katusze, jakby człowiek chodzili po rozgrzanym, potłuczonym szkle. Ale i tak warto.
Trudności w poruszaniu się po plaży są jednak niczym w porównaniu z trudnościami, jakie sprawia wejście do oceanu. Fale wdzierają się tu na dobrych kilka metrów w głąb plaży, tak, że na rozłożenie się z czymkolwiek pozostaje niewiele miejsca.
Kiedy już zbliżyłem się do wody… Błąd. Wydawało mi się, że zbliżam się do wody, kiedy nagle znalazłem się pod wodą. Siła pacyficznych fal jest ogromna (po zabawie w stawianie im oporu, przez dwa dni miałem zakwasy). Skok "na główkę" w fale (pierwszy głupi pomysł, jaki przyszedł mi do głowy), to jak zderzenie z dość twardym łóżkiem i kąpielówki pełne żwiru.
Gdy już pojąłem zasadę działania Pacyfiku, wymyśliłem inną głupią zabawę. Czekasz na naprawdę wielkie fale i kiedy jedna z nich cofa się, rzucasz się w nią, tak, żeby zabrała cię jak najdalej. Z zabójczą prędkością wracasz z następną, nabierając w majtki kilogramy piachu i opijając się okrutnie słonej wody (słonej tak, że pieką wszelkie, najmniejsze nawet zadrapania). Jedyna zasada, to nie dać się sponiewierać, tak, żeby cały czas trzymać głowę w górze a nogi wyciągać do przodu. Taki surfing bez deski. Jak człowiek się dobrze ułoży, to ląduje w połowie plaży i czeka na następną fale. Frajda nie do opowiedzenia. To trzeba przeżyć. Trzeba!!!
Night Life
Po powrocie z plaży najpierw tradycyjny rytuał związany z jedzeniem tacos (nie wiem jak to się dzieje, że jedząc to trzy razy dziennie nie nudzi mi się?). Tym razem jednak nawet ja byłem zaskoczony i zadowolony. Sergio (naczelny kucharz rodziny) jako jeden z dodatków do tacos przygotował chorizo tipo español con cebolla, czyli typową hiszpańską kiełbasę z cebulą. Rozkosz dla podniebienia. Rytuał związany z jedzeniem, przeciągnął się i ewoluował w rytuał związany z piciem rumu z colą (obok tequili, rum jest tu chyba najpopularniejszym alkoholem).
Około dziesiątej ruszyliśmy poznawać nocne życie w Acapulco. Na pierwszy ogień poszła najbardziej znana atrakcja miasta - la Quebrada. Skała, z której kilka razy dziennie, kilku śmiałków skacze do oceanu. Prawda, że banał?
Skała ma 35 metrów wysokości, bynajmniej nie jest pionowa, a ocean w tym miejscu to kipiel o zaledwie cztero-i-półmetrowej głębokości. Skoczkowie najpierw wspinają się na górę, na której znajduje się kapliczka Matki Boskiej z Guadalupe. Po krótkiej modlitwie część z nich schodzi trochę niżej (ja załapałem się na najważniejszy, nocny pokaz, więc skoczków było sześciu).
Dwa pierwsze, "niższe" skoki, clavadistas ("ludzie gwoździe") wykonują parami. Ostatni, najwyższy skok, to prawdziwy show. Pochodnie, gra świateł i gra skoczka. Napięcie rośnie i… Najpierw kilka metrów w poziomie, żeby nie wylądować na skałach, kilka obrotów i lądowanie w fali, która właśnie nadeszła. Lepsze od Małysza!!!
Po pokazie przez jakiś czas kręciliśmy się po la Costerze w poszukiwaniu, miejsca gdzie można napić się tequili. Początkowo był plan, żeby przepłynąć się jednym/jedną z pływających dyskotek, ale okazało się, że cena jest zaporowa i zdecydowaliśmy się przelać te pieniądze na rzecz jednego z "lądowych" lokali. Wybór padł na Olé Mama.
Jak większość knajp nad Pacyfikiem, to wiata, z barem w centrum. Klimat iście tropikalny. Zarówno pod względem temperatury, jak i temperamentu obsługi. Przed wejściem właściciel lub "naganiacz", chwyta do tańca każdą kobietę, która się tu zatrzyma. Kelnerzy tańczą przyjmując zamówienie i niosąc drinki. Jeśli zbyt mało osób się bawi sami zaczynają tańczyć, rwą do tańca niewiasty, namawiają do tańca samotnych mężczyzn, kojarzą pary. Gdy zbyt wiele osób tańczy (parkiet jako taki nie zmieściłby się w tej knajpie, więc tańczy się gdzie popadnie), najlepsi tancerze i tancerki zapraszani są na bar.
Małym zaskoczeniem była dla mnie muzyka. U nas tańczy się w rytm, głównie anglojęzycznych, hitów. Tutaj króluje muzyka hiszpańskojęzyczna. Zarówno wszelkie odmiany nowoczesnej muzyki tanecznej, jak i rytmy tradycyjne. Szczególnie salsa. Dla mnie to problem. W tekstach piosenek bowiem, często ukryte są wskazówki, jak tańczyć, co robić z rękami, nogami, tyłkiem i wszystkimi częściami ciała. Starałem się więc, jak najwięcej podglądać i uczyć się, popijając przy okazji charro negro (tequila z colą, lodem, lemonką i solą).
Imprezę skończyliśmy około 3, bo rodzinka zaczynała już mięknąć.
Przez cały wieczór cieszyliśmy się względami jednego z kelnerów, który na dzień dobry (dobry wieczór) dostał ode mnie pouczenie, że pisze się "wyborowa" a nie "wiborowa", jak było w menu. Dzięki temu, co jakiś czas dostawaliśmy kolejkę gratis. Gorzej było następnego dnia, ale jakoś wytrzymałem... w basenie:-)
Powrót, to jak wspomniałem na początku, niesamowite widoki, co jakiś czas Curva Peligrosa i na koniec "zimny" Meksyk.