Ostatni wieczór w Ciudad de México spędziłem na Plaza Garibaldi. O tym miejscu już kiedyś wspominałem. Garibaldi to królestwo tutejszych muzyków. Poza mariachis, których są tu setki można tu spotkać wykonawców wszelkich meksykańskich gatunków muzycznych. Od północnych norteños i trios, po artystów z Oaxaca i Chiapas.
Oprócz muzyków kręci się tu również cała masa tancerzy, kuglarzy, itp., ale niestety także ćpunów, pijaczków, złodziejaszków i wszelkiego autoramentu opryszków. Dla mnie byli oni o tyle uciążliwi, że nie miałem pojęcia czego ode mnie chcą. Odpowiadałem tylko "no" albo "no gracias", ale z czasem i to nie wystarczało. Nie chodzi już nawet o kwestię rozumienia hiszpańskiego, ale o pijany bełkot w lokalnym, miejskim slangu.
Przyjemnym, czy raczej zaskakującym fragmentem wieczoru była pieśń wykonana przez sześciu starych mariachis tylko dla mnie. "México lindo i querido", bo taki nosiła tytuł ("Meksyk piękny i kochany"), kosztowała 50 pesos i przez trębacza mało nie ogłuchłem, ale po raz pierwszy ktoś śpiewał specjalnie dla mnie...
Późnym wieczorem, wraz z Jesusem Rafaelem Martinez Garcią szefem klubu Rotary w Mieście Meksyk przenieśliśmy się do jednej z knajp przy Garibaldi. Tutaj to samo co na placu, tylko, że w pigułce i z większym zacięciem artystycznym.
Środowe pożegnania zaczęły się już z rana. Najpierw Veronika zaprosiła mnie i Maria na uroczyste śniadanie do Sanborns Azulejos, jednej z najstarszych i najdroższych restauracji w mieście. Tutaj tyleż zaskoczyła co i rozbawiła mnie karta dań. W wersji anglojęzycznej nie ma cen… Dlaczego? Nie mam pojęcia.
Po spakowaniu bagaży pojechaliśmy z całym moim ekwipunkiem do babci Raquel na ostatni, uroczysty obiad (kurczak w sosie pomidorowo-orzechowym...)
Po obiadku smutne pożegnanie z częścią familii. Łzy w oczach...
Na lotnisko, na wszelki wypadek, wyruszyliśmy dwie godziny przed czasem. Korki tego dnia były straszne, bo zaczynał się meksykański długi weekend i masa ludzi wybierała się za miasto. Na miejscu byliśmy "na styk". Ledwo zdążyłem na odprawę, przy której kolejna niespodzianka – poszukiwanie niezbędnego świstka papieru, który dostałem na wjeździe. Bez tego by mnie nie wypuścili.
Komitet pożegnalny w postaci rodziny i znajomych wyciskał ze mnie łzy…
Lot powrotny był krótszy i milszy dzięki meksykańskiej towarzyszce noszącej imię kwiatu (ale nie wiem jakiego, mimo wielu prób opanowania).
Listopadowa Warszawka przywitała mnie oczywiście chłodno, ale cóż... zawsze to dom…