Podróż Meksyk... mój pierwszy raz - Toluca



2003-11-06

Wczoraj wybraliśmy się do zupełnie nieturystycznego miasta, jakim jest Toluca. To półmilionowa stolica Stanu Meksyk, oddalona od miasta Meksyk o jakieś 120 kilometrów. Celem wycieczki miało być zdobycie wulkanu Nevado de Toluca... Czy raczej bliskich jego okolic... Pobudka o 5'30 rano skutecznie pozbawiła mnie entuzjazmu, a dość skromne zaangażowanie Mario wcale nie zmieniło sytuacji.

 

Na miejsce dojechaliśmy autobusem pierwszej klasy, co akurat było jednym z najmilszych przeżyć z tej wycieczki. Miasto robi jak najgorsze wrażenie (przynajmniej pierwsze). Wygląda jak jeden wielki slums i śmietnik.

 

Jeszcze na dworcu autobusowym w Toluce, dopadli nas taksówkarze, naiwnie myśląc, że jak gringo to ma pieniądze. Za wycieczkę pod wulkan życzyli sobie 160-200 pesos, co oczywiście było dla nas nie do przyjęcia. Ani Mario, ani tym bardziej ja nie mieliśmy pojęcia gdzie znajduje się Nevado de Toluca. Po małym zamieszaniu wsiedliśmy jednak w autobus, który miał nas do niego dowieść. Kierowca obiecał, że powie, kiedy najlepiej wysiąść, żeby było blisko. Tylko obiecał...

 

Jechaliśmy dobrze ponad godzinę i w końcu wysiedliśmy w jakiejś całkowicie zabitej dechami dziurze, żeby złapać autobus powrotny do Toluki. Ale, jak zwykle, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło...

 

Do tej pory widziałem przede wszystkim Meksyk miejski i "turystyczny". Droga do San Agustin, bo tak nazywała się dziura w której zmieniliśmy autobus (a dodam, że sprawdziłem – na meksykańskiej mapie nie ma tej wioski), prowadzi przez niesamowite krajobrazy. Od początku autobus piął się w górę. Sama Toluca leży znacznie wyżej niż Ciudad de México (średnio 2500 m n.p.m.), a tu coraz wyżej i wyżej. Serpentyna tak kręta, że na niektórych zakrętach (nie wymyślam) skakał kompakt, grający całą drogę jakieś rzewne meksykańskie ballady. Zwykłą dwupasmówkę, tyle, że poskręcaną jak DNA, kierowca pokonywał z zabójczą dla mnie prędkością, mimo że cały czas było ograniczenie do 40. Na pewno się do niego nie stosował.

 

Kiedy na, powiedzmy, 45. stopniowym zakręcie z górki (!!!) z naprzeciwka pojawiał się drugi autobus lub ciężarówka, wciskałem się w siedzenie. Ale widoki rekompensowały stresy. Z jednej strony przepaść, z drugiej kilkaset metrów przyczepionych do skał drzew. W pewnym momencie zaczęły pojawiać się nawet świerki i sosny. Jak w Polsce... To chyba znak, że byliśmy bardzo wysoko.

 

Kolejny dowód na wysokość... Kiedy w drodze powrotnej autobus zatrzymał się na przydrożnym "parkingu", bo kierowca musiał wyjść "za potrzebą", ja skorzystałem z okazji, żeby zrobić fotkę wulkanu, który akurat przybliżył się na kilka kilometrów. Przejmujący chłód, mimo że miałem na sobie dwie bluzy, bo Mario uprzedził mnie, że Toluca jest zimna i rzadkie powietrze. Sapałem jakbym przebiegł kilka kilometrów! Trzy tysiące metrów jak nic... Wyrozumiały dla gringo kierowca poczekał, aż zrobię to jedyne zdjęcie i ruszyliśmy dalej. Tym razem z zabójczą prędkością w dół.

 

Skazą na tym niezwykłym krajobrazie, są tony (!!!) śmieci, leżących w każdym miejscu, w którym można się zatrzymać. Cały ten obszar to park narodowy (Parque Nacional Nevado de Toluca), więc na pikniki przyjeżdżają tu całe rodzinki. Niestety, smutny nawyk pakowania wszystkiego w jednorazówki dotarł i do Meksyku.

 

Z nieco innej beczki. Przejechaliśmy tą górską serpentyną pewnie jakieś 50 do 70 kilometrów (sądząc po czasie) i minęliśmy cała masę wiosek i miasteczek. Widok naprawdę przygnębiający. Duże miasta są tu niezbyt urodziwe i zaśmiecone (może poza starymi, odrestaurowanymi dzielnicami historycznymi i bogatymi "zonami" biznesowymi). Jednak to, co widziałem tam w górach to obraz nędzy i rozpaczy w pełnym tych słów znaczeniu. Drewniane, rozlatujące się chaty wyglądające jak szopy, rozklekotane i wyeksploatowane auta, brudne dzieci i zaniedbani dorośli. Kilka osób wsiadało i wysiadało po drodze, więc miałem okazję się przyjrzeć. Tak wygląda prawdziwy, wiejski Meksyk.

 

Kiedy wróciliśmy do Toluki, zaczynał już dokuczać nam głód (było około 14, a nie jedliśmy nic od 6 rano). Tutejsza rodzina Mario, nie należy do najgościnniejszych i, jak się później dowiedziałem, nie cieszy się zbytnią sympatią. Pożywienia szukaliśmy więc na własną rękę (i kieszeń oczywiście).

 

Zdecydowanie odmawiałem jedzenia tacos na ulicy, co wprowadzało Maria we frustracje, ale dzięki temu odkryliśmy cocina economica zarządzaną przez niejakiego don Juanita. Jeszcze w samolocie, mój pierwszy meksykański kolega, mówił mi, że miejsca takie (cocina economica to po prostu dom otwarty, w którym za całkiem niewielkie pieniądze można się najeść), jak najbardziej zasługują na zaufanie, mimo że czasem mogą prezentować się dość obskurnie.

 

Nie inaczej było z przybytkiem don Juanita, na Lago Athabasca; Colonia Nueva Oxtotitlan. To nie przypadek, że zapamiętałem tak dokładnie namiary. Za 40 pesos (ok. 12 złotych!!) zjadłem wiadro przyzwoitej pomidorówki z podsmażanym makaronem, michę ryżu na ostro z warzywami i mięso, które gdyby miało panierkę mógłbym nazwać schabowym!! Byłem w siódmym niebie. Na pożegnanie oczywiście uścisk dłoni szacownego, dawno już posiwiałego don Juanita i z nową dawką optymizmu ruszyliśmy na podbój Toluki.

 

Pod względem atrakcji miasto nie może, oczywiście, równać się z Ciudad de México. Ma jednak jeden plus. Wszystkie "atrakcje" są za darmo. W Centro Cultural Mexiquense, bo taką nazwę nosi stanowe centrum kultury, znajduje się właściwie wszystko, co w Toluce warto zobaczyć.

 

Na pierwszy ogień poszło muzeum sztuki współczesnej.

 

Sztuka współczesna ma tę wadę, że najczęściej jest to przerost formy nad treścią, ale zawsze znajdą się wyjątki potwierdzające regułę. Znalazłem tu kilka perełek, które z ogromna przyjemnością widziałbym u siebie w domu. Szczególnie (na tyle szczególnie, że spisałem nazwisko) utkwiły mi w pamięci ogromne płótna Leopoldo Flores Valdesa. Oczywiście nie da się ich opisać, ale warto wspomnieć, tak żeby kilka osób poznało TO nazwisko. Może kiedyś będzie sławny? A może już jest, ale ja o tym nie wiem?

 

Muzeum Antropologii i Historii w Toluce to xero stołecznego muzeum, tyle, że znacznie uboższe i większy nacisk położono na konkwistę. Nic szczególnego.

 

Warto natomiast zajrzeć do Muzeum Sztuki Ludowej. Warto chociażby dla samego budynku. Muzeum mieści się w starej hacjendzie. Odnowiona i pomalowana na granatowo-pomarańczowo, wygląda lepiej niż genialnie. W środku wszystko, co ludowe. Od zabawek, sprzętów domowych, ciuchów, instrumentów po siodła i cały osprzęt jeździecki. Specjalne miejsce (pewnie przy okazji Día de los Muertos, tutejszego Święta zmarłych), zajmowała wystawa świec. Cały proces, wszelkie kształty, kolory i zapachy. Ciekawe, ale tak jak napisałem, największe wrażenie wywarł na mnie sam budynek. Aż rozmarzyłem się jakby to fajnie było mieszkać w czymś takim.

 

Reszta miasta to slumsy, miasteczko studenckie, kilka dzielnic dla klasy średniej, jedna dla burżujów i małe centrum, w którym standardowa katedra (przytłaczająca przepychem, jak wszystkie meksykańskie kościoły), budynki władz stanowych i miejskich i jeszcze mniejsze centrum kulturalno-rozrywkowe. Można obejrzeć będąc przejazdem, ale nie warto specjalnie nadrabiać drogi.

 

Wieczorem odwiedziliśmy coś, co na mapie jest odrębnym miastem, ale w rzeczywistości to raczej dzielnica Toluki – Metepec. Tutaj panuje znacznie przyjemniejszy klimat. Z lekką nutą dekadencji (że zacytuję kiepską reklamę). Położony na zboczach gór, z wąskimi uliczkami, starymi kościołami i domkami, sprawia wrażenie miejsca "z duszą".

 

Choćby dla tych kilku chwil warto odwiedzić Tolukę/Metepec.

 

Wieczór spędziliśmy grając w bilard, bo tutejsza Mario's Family, poza tym, że niezbyt gościnna, jest dość dobrze sytuowana i w salonie na piętrze ma stół bilardowy.

 

Najgorsza była noc, ponieważ tutejsza gospodyni przygotowując mi sypialnię, wysypała chyba cały odświeżacz o szumnej nazwie "Elegant". Waliło tak, że nie mogłem spać, a gdy już się obudziłem, okrutnie łupała mnie głowa.

 

Na śniadanie wróciliśmy do knajpki don Juanita, co on najwyraźniej uznał za wyróżnienie i obiecał, że następnym razem zaprosi nas na obiad już do właściwej części mieszkania (myślę że ja też powinienem to traktować jako zaszczyt). Śniadanie nie było jednak tak zachwycające jak środowy obiad. Nie wiem, dlaczego meksykanie nie używają do jajecznicy soli i pieprzu (zresztą pieprzu nie używają chyba wcale, bo go tu nie widziałem).