Poniedziałek, to tradycyjnie dzień nudy, bo niewiele miejsc działa po hucznych meksykańskich weekendach. Mi też nie bardzo chciało się robić cokolwiek, ale w końcu stanęło na tym, że w domu nie ma nic do roboty, więc ruszyliśmy w miasto...
Słowo daje, że nie rozumiem, jak w ciągu dwutygodniowych wczasów w Meksyku, oferowanych przez biura turystyczne, można cokolwiek zobaczyć? Płaci człowiek 2-3 tysiące dolarów i poliże kilka miejsc. Sensu w tym większego nie widzę.
Tym razem wybór padł na świątynię/piramidę Cuicuilco. To najstarsza budowla w Ciudad de México, wybudowana prawdopodobnie przeszło 4000 lat temu!! Cóż to takiego? Wygląda jak dość prymitywna piramida, zbudowana z czarnego kamienia wulkanicznego (który, nota bene, jest tu dość często wykorzystywany i prezentuje się świetnie), w 1/3 zanurzona w lawie.
Kilka tysięcy lat temu mieszkańcy Cuicuilco mieli pecha. Wybuch wulkanu Ajusco, udaremnił ich dalszy rozwój. Niestety, ani Mario, ani pracownicy parku Cuicuilco, nie byli w stanie powiedzieć mi, która z licznych gór widocznych z piramidy była sprawcą upadku najstarszego miasteczka w Dolinie Meksyku.
W tym miejscu zdecydowanie tkwi jakaś magia. Poza tym jest to kolejne ciche miejsce w środku (tak mi się wydawało) dość bogatej dzielnicy, gdzie spotykają się zakochani, a młodzi artyści szukają natchnienia. Odczuwa się tu też jakąś dziwną, ale przyjemną i uspokajającą moc. Człowiek może rozłożyć się na porośniętym trawą szczycie piramidy i chłonąć energię. Przy okazji trzeba uważać na tutejsze insekty, bo o ile w "turystycznych" miejscach nie ma nawet much, o tyle tutaj latały stworzenia wywołujące u mnie trwogę.
Miejsce jest też o tyle przyjemne, że cała Zona Archeologica Cuicuilco to park ekologiczny, w którym rośnie cała masa, dla mnie egzotycznych, roślin. Najdziwniejsze kaktusy, wielkości naszych brzózek, palmy, agawy, itp. Takie małe płuca Meksyku, na co dzień zasnutego przez smog tak gęsty, że nie widać otaczających go gór.
We wtorek Mario przypomniał sobie, że zawalił sprawę z Narodowym Muzeum Antropologicznym i trochę za późno, ale jednak się wybraliśmy.
Teraz już wiem, dlaczego jest to najważniejsze muzeum w Meksyku (całym, nie tylko Mieście). Spędziłem tam kilka godzin (na pewno 4, ale może więcej), oglądając co się dało, a i tak dam głowę, że nie zobaczyłem połowy zbiorów.
Dużym plusem tego miejsca są objaśnienia po angielsku, trochę jak dla dzieci, ale przynajmniej kilku nowych rzeczy człowiek może się dowiedzieć.
O eksponatach nie ma sensu pisać, bo są ich tu tysiące (a może nawet miliony) i, rzecz jasna, przedstawiają dzieje Meksyku, od prehistorii po dzień dzisiejszy. Co odróżnia to miejsce od innych "typowych muzeów" to cała masa multimedialnych gadżetów (filmów, prezentacji, slajdów, dźwięków płynących niewiadomo skąd), które nie dość, że przyciągają uwagę, to jeszcze najczęściej są dwujęzyczne. Dla mnie bomba! Oczywiście jak wszędzie "no flash", ale na zewnątrz większości ze "starożytnych" ekspozycji, były oryginalne lub odtworzone na podstawie oryginałów, budowle i rzeźby. Tu też "no flash", ale nie było strażników...
Ostatnio pisałem, że największą zmorą muzeów są dzieci. Pomyliłem się. Największą zmora są wycieczki niemieckich emerytów. Nie wiem, czy oni wszyscy cierpią na wady słuchu, ale przewodnicy wydzierają się wniebogłosy, żeby te wszystkie babcie i dziadki w za krótkich spodniach zrozumieli o co chodzi.
Wymiękałem i uciekałem od nich gdzie się da. Zazwyczaj jednak na próżno. Byli wszędzie. Taki "anschlus" Narodowego Muzeum Antropologicznego.
Smutek dopadł mnie niestety w muzealnej księgarni. Przewodnik po zbiorach (a warto mieć coś takiego) kosztował 200 pesos, czyli jakieś 80 złotych na nasze. Musiałem sobie darować...