Podróż Meksyk... mój pierwszy raz - Chapultepec i Tepeyac



2003-10-31

W piątek, zgodnie z planem byłem w Chapultepec. To miejsce rożni się do reszty México przede wszystkim tym, że jest tu zielono. Chapultepec, to ogromny park leśny. A może po prostu las? Ale skoro są tu alejki, sklepy z pamiątkami, stoiska z jedzeniem, to chyba nie do końca...

 

Założenie było takie, że najpierw idziemy do Zamku Chapultepec (Castillo lub Alcazar de Chapultepec), a później do Narodowego Muzeum Antropologicznego. Niestety, chyba się jeszcze nie zdarzyło, żeby wszystko wyszło zgodnie z planem (ale może to dodaje "uroku" tej mojej wycieczce). Muzeum odwiedzę innym razem. Zwiedziliśmy tylko Zamek.

 

Zanim na Wzgórzu Pasikonika – nie ja wymyśliłem tę nazwę (poza tym, po dojściu do celu stwierdziłbym raczej, że to góra, niż wzgórze) wybudowano Zamek, o cały obszar Chapultepec toczyły się walki między poszczególnymi miastami-państwami zajmującymi dolinę Anahuac (to pierwotna nazwa Doliny Meksykańskiej, którą dziś zajmuje Miasto Meksyk). Mieszkali tu m.in. Aztekowie, w czasach, kiedy byli jeszcze mało znaczącym ludem przybyłym z północy. Kiedy jednak władcy tych ziem – Toltekowie zorientowali się, że mogą mieć problemy z walecznym i pracowitymi Aztekami, po prostu ich wypędzili.

 

Dzisiaj Alcazar de Chapultepec, znany jest przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze służył on za rezydencję Maxymilianowi Habsburgowi, który przez krotki czas w pierwszej połowie XIX wieku próbował zbudować w Meksyku cesarstwo. Jako że był władcą narzuconym, a Meksykanie, naród dumny i waleczny, nie lubią, gdy im się coś siłą narzuca, z jego planów nic nie wyszło i do domu w Europie już nie wrócił. W zamku pozostało jednak wiele pamiątek po tym epizodzie meksykańskiej historii. 

 

Tak na marginesie muszę stwierdzić, że zadziwia mnie jak wielką wagę meksykanie przywiązują do tego (nie jestem pewien, ale chyba dwuletniego) epizodu. W tych muzealnych "wspomnieniach" szczególne miejsce zajmuje nastoletnia małżonka Maksymiliana - Carlotta, która próbowała tworzyć u boku swego (niespełna rozumu śmiem twierdzić) męża, dwór na wzór europejski, przetrzymując w zamku na wzgórzu, co szlachetniej urodzonych synów i córki meksykańskiej ziemi.

 

Po raz drugi Alcazar de Chapultepec wszedł na karty historii podczas wojny amerykańsko-meksykańskiej z końca lat 40 XIX wieku. Zamek stanowił wówczas ostatni poważny punkt oporu meksykańskiej armii. Broniony przez kilka setek ludzi (w tym wielu młodych kadetów) zamek dzielnie stawiał opór, ale niestety musiał upaść pod przeważającą siłą amerykanów. W obronie tej wsławili się szczególnie właśnie młodzi kadeci, którzy walczyli do samego końca (wręcz). Do historii przeszli jako niños heroes – bohaterskie dzieci (takie meksykańskie "orlęta lwowskie"). W zamkowym muzeum można znaleźć ich portrety i informacje o ich wyczynach (cześć z nich miała 12-13 lat). Najznamienitszy czyn przypisuje się szczególnie jednemu z nich (nazwiska nie pamiętam), który aby nie oddać sztandaru najeźdźcy, owinął się nim i skoczył w przepaść…

 

W zamku natknęliśmy się też na największą plagę piątkowego zwiedzania wszelkich muzeów – DZIECI!!! O ile pamiętam z moich lat szkolnych na wycieczkę szło lub jechało się najwyżej w dwie klasy (tak żeby zapełnić autobus). Tu niestety, albo klasy są niezwykle liczne (w co nie wierzę), albo na wycieczki chodzą całe szkoły. Taka banda wystrojonych w mundurki małych Latynosów może człowieka doprowadzić do szału. Szczególnie, że "blada twarz" to dla nich nie lada atrakcja. Oczywiście wszystkie muszą powiedzieć ci "Hi" i "How are you". Wielką konsternację wywołuje u nich odpowiedź po hiszpańsku. Nie bardzo wtedy wiedzą, co począć. Plagę dzieci najlepiej przeczekać, chociaż czasem może to być nieco uciążliwe zwarzywszy na ilość młodocianych. Ich zwiedzanie polega najczęściej na przebiegnięciu muzeum, ewentualnie ślizganiu się na wypolerowanych posadzkach.

 

Park Chapultepec, otaczający wzgórze zamkowe, to zaś azyl dla wszelkiej maści wagarowiczów i zakochanych. W środku parku znajduje się nawet jeziorko, po którym można sobie popływać małą, białą łódeczką.

 

Jak już wspomniałem, nie dane było mi tym razem zwiedzić Narodowego Muzeum Antropologicznego, bo Mario zapomniał swojej legitymacji studenckiej i za bilety musielibyśmy słono zapłacić, a nie jest moim zamiarem naciąganie nikogo. Mam jeszcze czas żeby tam wrócić.

 

Przed muzeum, co jakiś czas swoje występy maja "ludzie ptaki".  Przyczepieni linami do wysokiego masztu Indianie z narodu Totonaków tańczą w powietrzu, powoli rozwijając linę. Kobieta z informacji turystycznej powiedziała nam, że występ powinien znacząc się za max pół godziny. Czekaliśmy dwie, ale nikt się nie pojawił. No.. może poza tutejszymi, wygłodzonymi wronami. 

 

Oczekując na występ, do którego nie doszło, miałem też okazje przyjrzeć się sesji zdjęciowej jakiejś niezbyt urodziwej latynoski, której po kilkunastu minutach było mi naprawdę szkoda, bo fotograf nie znał litości dla jej ciała i kazał przybierać coraz to bardziej nienaturalne pozycje.

 

Dręczony wyrzutami sumienia Mario długo myślał, co robić dalej (tego dnia wstaliśmy naprawdę rano, żeby dojechać i zwiedzić Chapultepec) i wymyślił. Pojechaliśmy na Wzgórze Tepeyac (Cerro de Tepeyac) gdzie znajduje się Bazylika (a właściwie dwie) Matki Boskiej z Guadalupy (od La Villa de Guadalupe – dzielnicy Ciudad de México). Od stuleci miejsce to otaczane jest kultem religijnym. Jeszcze w czasach przedhiszpańskich znajdowała się tu świątynia aztecka. 

 

W kilka lat po podboju przez Hiszpanów Meksyku niejakiemu, Juanowi Diego, kilkakrotnie ukazała się tu ciemnoskóra Matka Boska. Oczywiście na uznanie tych objawień trzeba było czekać wiele lat, ale z czasem tutejsza hierarchia (zapewne przy akceptacji Watykanu) uznała, że może to być dobre narzędzie "nawracania" Indian i dziś w miejscu objawień stoi tzw. Stara Bazylika (Antigua Basilica). 

 

W porównaniu z innymi kolonialnymi budynkami Stara Bazylika niczym szczególnym nie zachwyca, a i czas wspomagany zapewne przez trzęsienia ziemi i lekkie podłoże, odcisnął na niej swoje piętno. Wewnątrz znajdują się ogromne obrazy przedstawiające objawienia, Juana Diego i "szczęśliwych" z powodu nawrócenia Indian.

 

Jednak o ile Stara Bazylika nadgryziona zębem czasu, ma mimo wszystko swój urok, o tyle nowa, wybudowana tuż obok, to kolejny po muzeum Diega Rivery, przykład dziwnych upodobań architektonicznych Meksykanów. Moim skromnym zdaniem budynek z betonu, stali i szkła odstrasza, ale podczas mojej wizyty był pełen ludzi. Zarówno wiernych z Meksyku jak i "gości", w tym wielu jasnoskórych zakonników i zakonnic, i oczywiście turystów. Nowa Bazylika jest doskonale przygotowana na tłumy odwiedzających. Wszystko jest ponumerowane i opisane (o dziwo po hiszpańsku i angielsku), a przed obrazem Matki Boskiej z Guadalupy przejeżdża się na ruchomej podłodze [sic!].

 

Na wielkim placu przed bazylikami stoi oczywiście pomnik Papieża Polaka, który podczas ubiegłorocznej pielgrzymki do Meksyku uznał Juana Diego za świętego. Chociaż, tak naprawdę do końca nie wiadomo czy taki jegomość w ogóle istniał. Na ten temat toczyły się zażarte boje wewnątrz meksykańskiego kościoła, tuż przed jego kanonizacją. Najważniejsze jest jednak powiększanie rzędu duszyczek, a to, dzięki takim działaniom, się udaje...