W Lisdoonvarnie, która stała się miejscem naszego pierszego noclegu na irlandzkiej prowincji, spędzamy czas wyjątkowo krótko. Szybkie rozpakowanie, jeszcze szybsze doładowanie kalorii i ruszamy w drogę ku osławionym Klifom Moheru. Po odstawieniu samochodu na pobliskim parkingu, penetrujemy miejscowe centrum informacji, które wraz ze sklepikami oraz restauracją zostało dosłownie zakopane pod ziemią. Owe zakopanie stało się faktem kosztem bagatela 32 milionów funtów. Emocje nie pozwalają w tym miejscu pozostać jednak dłużej. Z każdym krokiem przybliżającym mnie ku klifom, czuję coraz większą adrenalinę, wszak wkrótce spełni się jedno z marzeń mojego życia – ujrzę cudowne Klify Moheru. Czy się nie rozczaruję, czy one rzeczywiście są przereklamowane ? …...
Absolutnie nie... Z ręką na sercu stwierdzam, że to jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie miałem możliwość w swoim życiu spatrzyć. Zastanawiam się, przywołując w pamięci te najmilsze wspomnienia z cudowymi miejscami związane, czy aby nawet nie najpiękniejsze. Zachód słońca w tym miejscu niewątpliwie skruszyłby nawet najbardziej nieskore do wzruszeń serca, w dodatku, gdy się doświadczyło takich przeżyć w tak sprzyjającej aurze. Słońce, co jak na irlandzkie realia jest ponoć rzadkością, świeci pełnym blaskiem, chmur nijakich na horyzoncie sposób nie zauważyć, wiatr inne rewiry dla swych harców sobie obrał. Jestem szczęściarzem... Pozostaje podziwiać matkę naturę, która stworzyła tak piękne miejsce, zapewne musiało ją to kosztować sporo wysiłku. Inaczej być nie mogło, wszak nie wydaje się by tak piękne miejsca powstały ot tak sobie. Bynajmniej mojemu umysłowi tak się nie wydaje. Człowiekowi zawsze łatwiej przyswoić jakieś czynniki zewnętrzne, boskie dla wytłumaczenia żródła estetycznych doznań.
Miałbym wiecznie dręczące umysł wyrzuty sumienia, gdybym odmówił sobie przejścia całego 8 kilometrowego odcinka wzdłuż klifów. Niespiesznym tempem, wszak w takim miejscu inaczej nie wypada, przemierzamy drogę pomiędzy obu krańcami Moherowych Klifów. Wyznaczają je wieże ustuowane na cyplach krańcowych tego bajkowego miejsca, majestatycznie spoglądające w rozbuchane, ciemnoniebieskie wody Atlantyku. O dziwo jesteśmy jedynymi, którzy zdecydowali się pokonać tę trasę. Nie licząc trójnogiego psa, który przyplątał się ni stąd ni z owąd i postanowił nam towarzyszyć oraz niezważających na wszechobecne piękno tego miejsca, spokojnie się pasących krów... Być może i one uważają, że piękno należy serwować w odpowiednich proporcjach, a jego przesyt wręcz szkodzi. Jeden z końców trasy wyznacza wybudowana w 1835 roku O'Brien's Tower. Wzniesiono ją jako punkt widokowy, dla turystów, którzy już wówczas masowo odwiedzali to niezwykłe miejsce. Czy można było już wówczas przypuszczać, że ich liczba sięgnie miliona rocznie ? Dostrzec stąd można niedalekie wyspy Aran, również atrakcyjne turystycznie z uwagi na liczne zabytki i klifowe wybrzeża.
Kierując się ku drugiemu krańcowi trasy wokół klifów, przekraczamy płotek wyznaczający obszar wydzielony dla turystów. Dopiero stąd możemy podziwiać Mohery z bliska. Każde podejście do krawędzi urwiska, przyprawia o lekki zawrót głowy. Czy ziemia zbyt lekką nam nie będzie ? Wszak rocznie ginie tu średnio ponad siedem osób, najczęsciej właśnie na skutek osypania się urwiska. Ale powstrzymać się nie sposób. Dopiero stąd dostrzegamy jego ogrom. Klify Moheru w najwyższym miejscu osiagają 204 metry. Nawet ptactwo, którego jest tutaj bez liku, nie jest w stanie wylecieć ku samej ich górze. Podziwiamy wystepujące tutaj burzyki, arktyczne mewy, jastrzębie i kormorany. To raj dla ornitologów. Mimo usilnych starań nie dane mi było ujrzeć pięknego, bajkowego oblicza puffina, u nas swojsko określanego mianem maskonura. Druga z krańcowych wież trasy wokół klifów prezentuje nam się w aurze zachodzącego słońca, jaką każdy tylko osobnik obdarzony romantyczną naturą mógłby sobie wymarzyć. Niesamowita feria barw, niezwykle wydłużone cienie, wszechogarniająca cisza – aż chciałoby się tutaj pozostać na dłużej. Choć kto wie czy i nas nie dotknąłby po pewnym czasie syndrom krów – przesyt estetyki może ciążyć. To właśnie od tej wieży (pozostałości fortu Mothar) wzięły nazwę same klify. Został on zburzony w czasie wojen napoleońskich i dziś sterczą tylko smętne, ale jakże skłaniające do romantycznych uniesień, ruiny.
Wracamy na parking przed godziną 23, w panujących wokół ciemnościach. Okazuje się, że już nawet stróż parkingowy opuścił to miejsce i nie musimy uiszczać należności. Zapewne uznał, że należy nam się nagroda za pokonanie całej trasy, ewentualnie zaliczył nas w poczet owych siedmiu osób … Po powrocie do Lisdoonvarny udajemy się do miejscowej tawerny, gdzie przy akopaniamencie celtyckiej, na żywo granej muzyki, popijamy (a cóż by w Irlandii można innego) Guinessa.