2009-05-22

Dzis jest wtorek i czeka nas dlugi dzien. Rano wracamy ta sama trasa do Puerto Montt. Pogoda robi sie przepiekna i w pewnym momencie zaczynaja sie odslaniac wszystkie gory, miedzy innymi wulkan Osorno, ktorego widok towarzyszy nam az do rozstajnych drog do Puerto Montt. W miescie probujemy wymienic pieniadze lecz okazuje sie, ze w porze lunchu wszystko jest zamkniete. Udaje nam sie jednak wyciagnac z cash station 60 000 peso (nieco gonad $100) i jedziemy do portu na curanto. Za pol ceny wynajelismy pokoj w hotelu aby odpoczac przed dalsza podroza. 0 osmej wieczorern przyjezdzarny na lotnisko, gdzie jestesmy prawie jedynymi pasazerami. 0 9 odlatujemy do Punta Arenas. Ladujemy na miejscu przed polnoca i jedziemy taksowka do wczesniej zarezerwowanego hotelu w miescie. Pogoda jest dosc chlodna – okolo zera co nie jest wcale tak zle zwazywszy, ze jestesmy zima w najdalej na poludnie polozonym miescie na swiecie. 

 

Mamy wrazenie, ze jestesmy jedynymi goscmi w hotelu. Jest pozno, jestesmy bardzo zmeczeni wiec kladziemy sie szybko spac. Rano okazuje sie, ze mamy tylko jeden zestaw recznikow wiec udaje sie do recepcji lecz okazuje sie, ze tu nikogo nie ma. Zaczynam chodzic po calym hotelu lecz nie ma zywej dusty. Z jednego pokoju, gdzie byly otwarte drzwi dochodzi glosne chrapanie. Ostroznie zagladam – to recepcjonista. Staram sie go delikatnie obudzic, lecz bet skutku. Postanawiam wiec sam znalezc reczniki, co nie bylo takie trudne – po prostu wzialem je z innego pokoju. 

 

Po sniadaniu idziemy na dworzec autobusowy i kupujemy bilety do Puerto Natales na godzine 13. Nastepnie idziemy do portu skad widac Ziemie Ognista po drugiej stronie Ciesniny Magellana. Czytajac ksiazki podroznicze o podrozach dookola swiata pisarze zawsze szczegolnie duzo miejsca poswiecali przeprawie przez ten przesmyk i na moja wyobraznie zawsze dzialaly sugestywne opisy wichrow spadajacych z pionowych scian Andow i atakujacych gdzies w dole statki z trudem przeciskajace sie przez morska kipiel w waskim przesmyku miedzy dwoma urwistymi brzegami. Nakarmiony takimi opowiesciami poczulem sie rozczarowany – wszedzie jak okiem siegnac bylo plasko a morze bylo gladkie jak stol. Zrobilismy sobie pamiatkowe zdjecia i poszlismy do rynku. 

 

Czesc bagazu zostawiamy w hotelu i tylko z jedna walizka idziemy do autobusu. Komunikacja autobusowa w Chile jest bardzo tania, sprawna i elegancka. Trzygodzinna podroz eleganckim Mercedesem kosztowala nas jedyne $6 od osoby. Najpierw trasa wiedzie wzdluz Ciesniny a pozniej jeziemy wglab ladu i za oknami rozposciera sie Patagonia z Andami na horyzoncie. Miejscami droga jest oblodzona.

 

Puerto Natales jest malym miasteczkiem a jednoczesnie waznym portem gdyz tu konczy sie droga prowadzaca na polnoc i dalsza podroz stad jest mozliwa tylko droga morska az do Puerto Montt okolo 1000 km. Na tym odcinku w Chile nie ma w ogole drog. Przyjechalismy tu zeby zobaczyc slynny park narodowy Torres del Paine, ktory jest okolo sto kilkadziesiat kilometrow od miasta. W agencji obok stacji autobusowej zalatwiamy samochod terenowy wraz z kierowca, ktory ma nas tam wziac na drugi dzien. Rano, grubo przed switem ruszamy w droge. Okazuje sie, ze kierowca i zarazem przewodnik bardzo dobrze mowi po, angielsku co oznacza, ze nie musze sie meczyc po hiszpansku. Pelny relaks. Po godzinie wschodzi slonce. Wyglada, ze mamy szczescie —jest bezchmurnie czyli zapowiedz ladnych widokow. Jest jednak bardzo mocny wiatr, ktory miescami porywa zwir z drogi i ciska nim w samochod. Sa jednak piekne widoki a dodatkowa atrakcja sa duze ilosci egzotycznych dla nas zwierzat. Po drodze mijamy stada guanako — rodzaj lam, ktore mieszkaja tylko w Patagonii i sa o wiele wyzsze od lam andyjskich; kondory patagonskie, mniejsze od andyjskich ale wciaz okazale; i chyba najbardziej niezwykle dla nas strusie biegajace sobie beztrosko po stepie; i rowniez stada dzikich koni.  

 

Po 12 pogoda zaczyna sie niestety psuc. Nadciagaja chmury. Mamy jeszcze szczescie i mozemy sie wciaz przyjrzec slynnym Torres — gorom w ksztalcie wiez, ktorych prawie tysiacmetrowe granitowe sciany opadaja pionowo w dol. Dojezdzamy w najdalszy odcinek parku i idziemy na godzinny spacer zeby zobaczyc czolo lodowca lub raczej pozostalosci po nim. Wieje porwisty wiatr. Otoczenie wyglada ponuro i monumentalnie. Wokol nie ma zywej duszy. Czujemy sie jak na koncu swiata. Po czym sobie uzmyslawiamy, ze przeciez jestesmy na koncu swiata. Potezne bryly lodu robia wrazenie. Widzielismy co prawda wieksze lodowce na Alasce ale ten ma swoisty urok.

 

Teraz czeka nas kilka godzin zeby wrocic do miasta. Pogoda jest coraz gorsza. Pozniej juz tylko caly czas leje. Mielismy szczescie, ze tak nie bylo caly czas. Korzystajac z tego, ze kierowca mowi dobrze po angielsku prowadzimy rozne dyskusje, najwiecej o polityce. Okazuje sie, nasz towarzysz podrozy jest niezlezorientowany w sytuacji w Polsce.Nie po raz pierwszy juz i nie ostatni dowiadujemy sie, ze ludzie zaluja odejscia Pinocheta. Ponadto Chilijczycy uwazaja, ze choc Chile nie jest najpotezniejszym krajem Ameryki Poludniowej to jest jednak krajem najlepiej funkcjonujacym. Przypomina mi sie tu rozmowa jaka mialem rok wczesniej w Boliwi gdy jeden Boliwijczyk z rozzaleniem mowil jak to Boliwia kolejno przegrywala wszystkie wojny z Peru, z Paragwajem i najbardziej dotkliwa z Chile, po ktorej stracili dostep do Pacyfiku. Na moja dygresje na ten temat nasz kierowca sie zasepil i odpowiedzial Jak oni moga cokolwiek wygrac skoro sa tak kompletnie niezorganizowani.

 

Po powrocie na miejsce postanawiamy juz nie jechac na wycieczke po jeziorze do innych lodowcow lecz rano wrocic do Punta Arenas i miec troche wiecej luzu. I byla to sluszna decyzja. Droga powrotna wygladala jak "zakopianka " zima. Byla prawdziwa sniezyca i na drodze zrobila sie kilkunastocentymetrowa warstwa sniegu. Mamy troche czasu na rozne rzeczy. Idziemy do pralni, gdzie nam wzystko piora i ukladaja a w miedzyczasie kupujemy kartki, ktore w restauracji przy obiedzie piszemy. Za oknem pada deszcz ze sniegiem a na stole dymi maly piecyk na wegle, na ktorym sie robia rozne pyszne rzeczy – jedna z chilijskich specjalnosci zwana parillada. Teraz jeszcze   tylko na poczte, nastepnie odbieramy gotowe pranie i wracamy do hotelu. Idziemy wczesnie spac bo na drugi dzien czeka nas daleka podroz – 3500 km przez pol kontynentu do Calamy.

  • Torres del Paine, Chile