2009-05-22

W piatek wczesnie rano jedziemy na lotnisko i lecimy 1000 km na poludnie do Puerto Montt. W samolocie Mariola mnie przekonala, zebysmy jednak zmienili czesciowo plany i odwolali czesc rezerwacji. W hotelu zostawiamy bagaz i wchodzimy do pobliskiej agencji podrozy. Ja gimnastykuje sie po hiszpansku a sympatyczna agentka stara sie zrozumiec o co nam chodzi. Obiecuje nam, ze w naszym imieniu postara sie zalatwic co sie da. My w tym czasie idziemy do linii lotniczych i staramy sie zmienic rezerwacje na wczesniej. Czesc zmian jest bezplatna, przy innych musmy niestety dosc duzo doplacic. Postanawiamy rowniez, ze nie zostaniemy na noc w Puerto Montt lecz wypozyczymy samochod i pojedziemy 200 km do Puyehue — kurortu z goracymi zrodlami pieknie polozonego u podnoza gor niedaleko od granicy z Argentyna. Hotel jest rzeczywiscie pieknie polozony w lesie a wewnatrz caly wykonczony w kamieniu i drewnie do sludzenia przypominajac z wygladu a zwlaszcza zapachu jakis stary i elegancki pensjonat w Zakopanem. Jemy spozniony lunch i idziemy sie kapac do basenu z goraca woda. Na drugi dzien po pysznym sniadaniu (dawno nie jadlem tak dobrej jajecznicy — chyba lata temu w schronisku na Hali Labowskiej) idziemy sie kapac do goracych zrodel a pozniej jedziemy na przejazdzke po okolicy.   

 

Jedziemy waska droga w gorach. Pada deszcz, ktory w miare wzrastajacej wysokosci zmienia sie w mokry snieg. Dookola nas soczysta zielen kontrastuje z pruszacym sniegiem. W pewnym momencie dojezdzamy do kolejki kilkunastu samochodow. Okazuje sie, ze trzeba zalozyc lancuchy na kola wiec zawracamy. Jedziemy jeszcze w jedno miejsce, gdzie idziemy na spacer przez wilgotna puszcze i dochodzimy do pieknych wodospadow.  

 

Wieczorem idziemy znowu kapac sie w goracych zrodlach a kolacje jemy przy akompaniamencie muzyki. Dwoch muzykow gralo i spiewalo przeboje z roznych stron. Marioli bardzo podobala sie pierwsza piosenka z poprzedniego dnia wiec poszla i poprosila ich zeby ja zagrali. Poprosila ich po angielsku wnioskujac, ze skoro niektore piosenki spiewali w tym jezyku to go znaja, jednak na skutek nieporozumienia z mila checia ale zagrali piosenke Beatlesow Yesterday. Skoro Mariola powiedziala im zagrajcie to co graliscie wczoraj wiec tyle zrozumieli.   

 

W ogole to nie dochodzilo za czesto do nieporozumien z wyjatkiem jednej rzeczy. Wynikalo to zapewne z roznic w zwyczajach. Mianowicie zwyczaj picia kawy prawie nie istnieje w Chile wiec zostalismy skazani prawie wylacznie na herbate z torebek. Zeby zabic smak papieru zwykle prosilismy o cytryne i to nastepowala lekka konsternacja u kelnera. Kazdy kto kiedys pil herbate z cytryna wie, ze najlepiej smakuje ona z plasterkiem wraz ze skorka ale to wcale nie bylo takie oczywiste dla obslugi. Tlumaczylismy, ze chcemy po plasterku i mimo, ze zawsze uzywalismy tych samych slow to w efekcie otrzymywalismy rozne rzeczy. Kilka razy dostalismy dwie polowki cytryny do wycisniecia, to znowu wycisniety sok obok w szklance, czasami owszem plasterki ale obrane ze skorki a raz nawet sama skorke od cytryny. Wszystkie to przypadki po prostu potraktowlismy jako egzotyke nowego kraju. 

 

Na drugi dzien wczesnie rano wyruszamy zeby dojechac na wyspe Chiloe, trasa okolo 350 km na poludnie. Pogoda na poczatku ladna coraz bardziej sie psuje. Po przeprawieniu sie promem na wyspe zaczyna padac a z czasem robi sie mgliscie. Docieramy wreszcie do Castro — stolicy tego regionu. Najwieksza osobliwoscia miasta sa ciagnace sie kilometrami domy na palach polozone nad brzegiem morza a pochodzace z XIX wieku. Najwazniejsze widzielismy a teraz czas cos zjesc. Idziemy wiec do polecanej przez nasz podrecznik restauracji specjalizujacej sie lokalnym daniu zwanym curanto. Jest to asortyment roznych zyjatek morskich i warzyw gotowanych kazde w osobnej torebce na goracych kamieniach a wszystko zakopuje sie w ziemi. Gdy kelnerka przynosi nam obfity polmisek z gora muszelek Mariola wydaje okrzyk zadowolenia, ja jednak trzymam fason i w duchu mysle, ze moze sie jakos przemecze jako, ze osobiscie nie jestem az tak wielkim amatorem tego typu przysmakow. Jednak gdy sprobowalem okazalo sie, ze to byly najpyszniejsze muszelki jakie kiedykolwiek jadlem. Po pysznym obiedzie musimy wrocic jeszcze 250 km do Puerto Montt. Przez caly czas leje i jest mgla wiec z ulga witamy swiatla miasta. Na szczescie agent z wypozyczalni czeka na nas w hotelu i szybko zalatwiwszy formalnosci z samochodem mozemy isc na deser do kawiarni.

 

Dzis mija rowny tydzien od wyjazdu z domu. Rano jedziemy autobusem, tym razem ze zorganizowana wycieczka do Petrohue. Po drodze ogladamy piekne wodospady. Na szczescie choc nadal jest zimno pogoda sie troche poprawila i przez chmury przebija niebo i slonce a nad nami ukazuje sie osniezony wulkan Osorno. Ujechalismy kilka kilometrow gdy naszym oczom ukazal sie osobliwy widok. Droga na odcinku 300 m byla pokryta czarnym szlamem a na srodku jakis samochod osobowy wyprawial dziwne harce probujac sie przedostac na drugi brzeg. Okazalo sie, ze duze opady deszczu spowodowaly obsuniecie sie popiolu wulkanicznego ze zbocza wulkanu Osorno. Kierowca autobusu poczekal az maly samochod wreszcie przedarl sie przez mokry zwir po czym daje nam znac zeby sie mocno trzymac bo bedzie probowal to przejechac szybko z rozpedu. Rozpedzamy sie na czystym odcinku drogi i wjezdzamy w szlam. Zostalo nam moze jeszcze z 30 metrow ale w tym momencie stracilismy reszte predkosci i stanelismy. Kierowca probuje roznych manewrow ale to nic nie pomaga. Wszyscy pasazerowie wysiadaja i wspolnie probujemy go wypchac ale to jest ponad nasze sily. Po chwili przejezdza jakis samochod terenowy. Kierowca oferuje pomoc. Zakladaja line ale kola mniejszego samochodu kreca sie tylko w miejscu. Po chwili nadjezdza nastepny. solidarnie tez wyciaga line i teraz oba probuja cos wskurac. Lecz nadal bez rezultatow. Jednak kilka prob treningowych sie przydaje. W koncu dobra wspolpraca wszystkich trzech pojazdow plus pasezerow pchajacych z tylu przynosi owoce — mamy autobus z powrotem na szosie. 

 

Wkrotce jestesmy w Petruhue, malej przystani nad jeziorem Todos Los Santos, gdzie przesiadamy sie na katamaran. Pogoda jest dosc pochmurna niemniej widoki i tak sa przepiekne. Plyniemy srodkiem jeziora plozonego jakby wewnatrz fiordow. Zewszad otaczaja nas ciemnozielone gory a na drugim planie czasami przebijaja przez chmury osniezone wierzcholki wyzszych gor i wulkanow. W pewnej chwili statek sie zatrzymuje i podplywaja do nas na malej lodce ludzie. Niektorzy mieszkancy tych dzikich okolic w ten sposob zaopatruja sie w potrzebne im artykuly. Po odebraniu swoich rzeczy odplywaja a my z oddali widzimy jak podplywaja do brzegu w poblizu swojego domu.

 

Po kilku godzinach doplywamy do celu. Postanawiamy nie korzystac z autobusu tylko zrobic sobie spacer do hotelu. Droga wiedzie przez las a przed nami sa piekne gory. Hotel bardzo przypomina swoim charakterem zacne schroniska w Polsce. Po lunchu krotka drzemka a pozniej idziemy na spacer. Wdrapujemy sie kawalek na pobliska gore, skad jest piekny widok.

  • Wulkan Osorno, Los Lagos, Chile
  • Los Lagos, Chile