Wydeptujemy pobocze przy zjeździe z góry Monte Titano. Samochody długo się nie zatrzymują. W końcu pewna Albanka rozpoczyna tegoroczną karuzelę dobrych ludzi za kółkiem. Cel: Rovigo. Najzwyklejsze miasto, którego nie odwiedzilibyśmy zapewne, gdyby nie fakt, że tam czekały na nas kolejne otwarte drzwi i miękka kanapa.
Przy wjeździe do autostrady czekamy, czekamy, czekamy. Samochody nas mijają, mijają, mijają. Nie mam za bardzo wyjścia z tej sytuacji- jesteśmy o dobrych kilkadziesiąt kilometrów od jakiegokolwiek transportu publicznego. Nie ma jak wrócić, nie ma jak jechać do przodu. Już tracimy nadzieję i wtedy zatrzymuje się jakiś dobry (czyżby?) człowiek. Ale fart- on też jedzie do Rovigo. Kilometr po kilometrze nasz kierowca otwiera przed nami duszę i zdradza nam sekrety, które niekoniecznie chcielibyśmy znać... Sto wspólnych kilometrów wystarczyło, żeby wejść na ten poziom zażyłości, który pozwala na opowiedzenie o planach porzucenia żony i dzieci, spalenia mostów i wyjechania do Danii...
Dojeżdżamy jednak szczęśliwie do naszej destynacji, gdzie czkeka na nas sympatyczny gospodarz - Ciro i jego koleżanka Valantina. Te imiona zdają się podążać za nami w tej podróży. Mieszkając w Perugii wynajmowaliśmy pokój od dziewczyny o imieniu Valentina. Ciro zaś nazywał się jej... pies.
Rovigo jest zupełnie nieznane, ale jak to włoskie miasta, ma swoje skarby, które w naszej części Europy byłyby wielkimi atrakcjami. Choćby taka szesnastowieczna świątynia zbudowana na planie ośmiokąta, której freski odrestaurowała, nota bene, nasza nowa koleżanka- Valentina. Sama nie jest z miasta, tylko z pobliskiej wsi- Adrii. Ot, taka pipidówa, której zapisała się w historii tylko faktem... przekazania nazwy Adriatykowi.
Kiedy przybywamy do Rovigo trwa festiwal, podczas którego różne narody prezentują swe skarby. Wśród afrykańskich masek, niemieckiego piwa, indyjskich świecidełek kryje się również stanowisko naszego kraju- Oponki z Polski. Przednie, choć nigdy w kraju takich nie jedliśmy.