Krzysztof Kolumb podczas swojej trzeciej wyprawy dotarł w 1498 roku do malowniczych wybrzeży, które nazwał La Asuncion. Już rok później Cristobal de la Guerra przechrzcił nazwę na bardziej oddającą charakter terenu – Perłę (łac. Margarita). Dzisiaj już Isla Margarita nie słynie tyle z odłowu pereł, lecz jej krajobrazy, plaże i zwierzęta są na tyle atrakcyjne, że nadal Margarita pozostała Perłą Karaibów.
Wybór miejsca wakacji wydawał się prosty. Margarita, nazywana także Słoneczną Wyspą, charakteryzuje się niewielkimi odchyleniami temperatury, a co najważniejsze w przeciwieństwie do innych wysp Karaibskich nie występuje tutaj zagrożenie huraganowe. Co prawda wybieraliśmy się pod koniec pory deszczowej, ale w przeciwieństwie do stałego lądu na wyspie w tym czasie pada sporadycznie, a jeśli już są to krótkie 10-20 minutowe deszcze, po których jest tak samo upalnie jak przed opadami.
Nasza podróż rozpoczyna się we Wrocławiu, skąd w nocy jadąc cały czas autostradą docieramy do Frankfurtu. Znajduje się tutaj największe lotnisko w Niemczech, a zarazem pierwsze na świecie pod względem obsługiwanych połączeń międzynarodowych. Po odstawieniu samochodu dość sprawnie przedostajemy się do odprawy. Po krótkiej wycieczce po sklepach wolnocłowych udajemy się do naszego autobusu. O wielkości tego lotniska świadczy fakt, że 10 minut jedziemy tunelami i uliczkami do naszego samolotu. Boeing 767 linii Condor prezentuje się okazale. Po 9 i pół godzinach dolatujemy do Tobago, stąd zabieramy parę osób wracających do Frankfurtu i po następnej godzinie jesteśmy na Margaricie.
Wiedzieliśmy, że będzie ciepło, ale nikt nie przypuszczał, że temperatury 33-35 stopni zrobią na nas wrażenie. Tymczasem uderzenie nie tyle ciepłego, co wilgotnego powietrza po wyjściu z samolotu nie pozwoliło nam złapać powietrza. Choć dopiero co zaszło Słońce temperatura nie spadała. Na lotnisku za to panował niezły bałagan. W tym dniu kończyła się wizyta przywódców państw Afrykańskich i Amerykańskich i z tego powodu zostaliśmy skierowani do odprawy na terminal krajowy. Brak miejsca, duża liczba turystów i tylko kilku mundurowych potęgowało chaos. Na szczęście bagaże znalazły się w komplecie, a zdobycie magicznej pieczątki wjazdowej nie zajęło aż tyle czasu. W końcu udało nam się wyjść na zewnątrz, gdzie czekał nasz rezydent.
Po chwili pod lotnisko podjechał 12 osobowy busik wraz z przyczepką na bagaże, który zawieść miał wybrańców na największą na Margaricie plażę, Playa El Agua. Nasze zainteresowanie przyciągały jeżdżące wraki, które non stop trąbiły oferując transport. W związku z kongresem przy lotnisku było pełno wojska, które co chwila wyłapywało na pobocze kolejne podejrzane samochody. My jako „zorganizowani” szybko opuściliśmy teren przelotów, a po dobrych 30 minutach byliśmy już przy hotelu Le Flamboyant.
Hotel zbudowany jest w stylu kolonialnym. Pokoje znajdują się w dwupiętrowych bungalowach umieszczonych w pięknym ogrodzie. Recepcja, stołówka i dwa bary są otwarte, więc wszystkie posiłki spożywa się na świeżym powietrzu. Śniadanie było serwowane od 7.30, bary otwarte od 11 do 23, lunch 12.30 – 15.00, przekąski 17.30 i wreszcie kolacja od 19.30 – 22. Bar na plaży z kolei serwował napoje od 11 do 16. Co pewnie najbardziej interesuje turystów w barach serwowano bogatą ofertę drinków i koktajli, m.in. Cuba Libre, Coco Loco, Margarita, Calpiryna, Pina Colada, Fresh Coctail i wiele innych.
Do wycieczki byliśmy dobrze przygotowani, przesurfowaliśmy w Polsce cały Internet. Wiedzieliśmy dokładnie co i kiedy chcemy zobaczyć. Wśród najczęściej polecanych przez Polaków agencji turystycznych była Isabel Tours, z którą nawiązaliśmy kontakt jeszcze w kraju.
Pierwszy dzień rozpoczęliśmy od spaceru po najpiękniejszej na Margaricie plaży. Ma ona około 5 km długości i otoczona jest wysokimi, zielonymi palmami. Z tej strony wybrzeża wieją silne wiatry, co stało się dla nas największym atutem. Pogoda na plaży była wyśmienita, z jednej strony wysoka temperatura, z drugiej przyjemny, dający ulgę wiaterek. Nic tylko leżeć i ładować swoje baterie ;-) Play El Agua otoczona jest na całej długości restauracjami, barami, sklepami, agencjami turystycznymi. Idąc do Isabel Tours wstąpiliśmy jeszcze w parę miejsc, pytając się o cenę i dodatkowe informacje.
Isabel Tours reprezentuje Niemiec, Rudi. Jest on bardzo przyjaźnie ustosunkowany do Polaków. Gdy tylko usłyszał naszą rozmowę przywitał nas „Dzień dobry”, a gdy spytaliśmy czy coś jeszcze potrafi po polsku odparł, że jedynie po Wyborowej ;-) Liczyliśmy się z tym, że ceny jego wycieczek w stosunku do konkurencji mogą być trochę droższe, ale woleliśmy zapłacić więcej, ale skorzystać z usług sprawdzonego biura. Za dużo naczytaliśmy się w Internecie o niektórych organizatorach i nie chcieliśmy przeżywać dodatkowych „przygód”. Okazało się jednak, że większość wycieczek jest nawet znacznie tańsza u Rudiego. Ostatecznie zdecydowaliśmy się wykupić Jeep Safari po wyspie (38$), dwudniową wycieczkę Delta Orinoko/Canaima (410$) i Los Roques (250$). Na własną rękę postanowiliśmy pływać z delfinami, odwiedzić największe miasto Porlamar, zobaczyć fort i kilka restauracyjek w Pampatar oraz zajrzeć do największego centrum handlowego na wyspie (dla Wenezuelczyków Margarita jest strefą wolnocłową).
Nadal jednak nie posiadaliśmy miejscowej waluty. W Wenezueli istnieje, jak niegdyś w Polsce, urzędowy, nierealny kurs walutowy. Według niego za 1$ płaci się zaledwie 2 BsF. Dzięki temu Wenezuela może sprzedawać ropę do USA znacznie drożej, niż wynika to z kalkulacji. Jedyną opłacalną transakcją jest nielegalna wymiana na ulicy, gdzie kurs osiąga nawet przelicznik 6. Trochę obawialiśmy się handlarzy, bo nigdy nie wiadomo na kogo się trafi. Z drugiej strony zdawaliśmy sobie sprawę, że jako turyści nie jesteśmy w idealnym położeniu i zwłaszcza przy Playa El Agua możemy liczyć na kurs góra 5. I znowu niespodzianka ze strony Rudiego, gdyż podczas zakupu wycieczek wymieniliśmy od razu trochę zielonych po kursie 5.2 (październik 2009).
Na wyspie żyje ponad 200 piesków. Rudi i parę innych handlowców opiekują się większością zwierzaków. Dzięki temu psy są najedzone, we większości wypadków wykastrowane i leczone weterynaryjnie. Przy Isabel Tours znajdują się miski, do których Rudi wsypuje suchą karmę i w ten sposób żywi większość piesków z Playa El Agua. Po zmroku psy zasypiają na głównym, rozgrzanym deptaku, leżąc niemal jeden przy drugim. W dzień najczęściej można spotkać je leżące w cieniu lub śpiące pod leżakami turystów. Wszystkie są bardzo spokojne, radosne, widać jednak, że brakuje im jedynie kontaktu z człowiekiem. My jako miłośnicy psów wszelkiej maści wypieściliśmy pół wyspy.
Śniadanie podczas urlopu przed godziną 9 wydawało nam się abstrakcją. Zmiana czasu (- 6.30) dała nam się jednak we znaki. Budziliśmy się sami o godzinie 6, kiedy wstawało słońce, z trudem wytrzymywaliśmy przy barze do godziny 23 i wcale nie było to spowodowane magiczną mocą wenezuelskiego rumu. Trzeba przy tym przyznać, że na Margaricie od samego momentu pojawienia się Słońca od razu jest bardzo ciepło. Szybkie śniadanie i już o godzinie 8 rano (!!!) można się było wygrzewać na plaży.
Początek października to okres między sezonami (europejskim a wenezuelskim) na wyspie. Znając polskie realia niemożliwe wydawało się nam, że na największej plaży wyspy przy 35 stopniowym upale wypoczywa garstka turystów. Wenezuela jednak oferuje setki kilometrów plaż, a niedaleko znajdują się równie piękne wyspy, więc nie ma się co dziwić, że turyści mają gdzie wypoczywać. Mniejszy ruch nawet nam odpowiadał, gdyż swoboda na plaży, we wodzie, w kolejce do baru, bezproblemowe miejsca na wszystkich wycieczkach i niższe ceny były dla nas dużymi atutami.
Wenezuelczycy zaciekawili nas swoim podejściem do życia. Taki luz przydałby się na co dzień każdemu z nas. Gdy jednego wieczora w hotelu padła sieć, Pan w recepcji przeprosił nas grzecznie, że teraz nie może naprawić, bo właśnie na Karaoke miał śpiewać swoją ulubioną piosenkę. Po czym zostawia recepcje, biegnie na scenę i robi swoje show. Uwagę zwracały także kobiety. Nie ważne, czy pani była sprzątaczką, czy kucharką, czy kelnerką, zawsze kobiety miały idealnie przygotowany makijaż i upięte włosy. Ale nie po prostu spięte, tylko wymyślnie, dokładnie poukładane, codziennie inaczej. Na plaży za to obowiązywała jedna zasada: im większa waga tym bardziej skąpe stroje. Wenezuelki nie miały kompleksów, nie wstydziły się w przeciwieństwie do innych nacji swojego ciała i paradowały w skąpych stringach i za małych biustonoszach.
W Wenezueli bardzo popularne są operacje plastyczne. Dziewczynki na 12 urodziny, zamiast ciekawej zabawki otrzymują operacje plastyczne: korekcje nosa, uszu, policzków. Czasem całe rodziny, które ledwo wiążą koniec z końcem zakładają specjalne konto oszczędnościowe, na przyszłe operacje dziecka. Najpopularniejsze zabiegi to powiększenie piersi. Duże biusty mają wszczepiane już szesnastolatki!!! O ile na plaży nie było widać tak dużo poprawianych kobiet, o tyle w centrum handlowym i na głównej ulicy Porlamar mieliśmy wrażenie, że każda kolejna mijana kobieta ma większe piersi. Obcisłe bluzki, olbrzymie dekolty i wystające plastikowe piersi, które sprawiały wrażenie jakby zaraz miały wystrzelić to norma. Na tym panie jednak nie poprzestają. Coraz popularniejsze są także operacje powiększania… pośladków.
Przebywając na wyspie miało się wrażenie, że każda osoba posiadająca tutaj samochód jest taksówkarzem. Oczywiście jedynym oznaczeniem takich taksówek był zazwyczaj mały napis za przednią szybką, lub naklejka z boku. Zdecydowanie dominowały krążowniki amerykańskich szos. Brak rejestracji, świateł, niesprawne liczniki, dziurawa karoseria to cechy szczególne tych samochodów. Przeważnie pożerają one 30 litrów na 100 km, ale kto by tym się przejmował w kraju, w którym litr paliwa kosztuje 6 centów, a pełen bak jest w cenie coca coli. Gdy wracaliśmy z Porlamar i staraliśmy się zatrzymać taksówkę, kierujący ruiną miejscowy, jak usłyszał odległą o 30km Play El Aguę odmówił, tłumacząc, że nie chodzi o pieniądze, tylko o to, że po prostu jego samochód aż tak daleko raczej nie dojedzie ;-P Co ciekawe, na ulicach przy tym ogromnym upale, w samo południe wszystkie latarnie są włączone, jakby panowała noc. Aż żal patrzeć na to marnotrawstwo energii.
Na największych plażach spotkać można licznych handlarzy. Najpopularniejszym asortymentem jest biżuteria, a zwłaszcza perły. Można też nabyć arcydzieła lokalnego rękodzielnictwa (różne figurki i posągi wykonane w marmurze), chusty, sprzęt do pływania, owoce, owoce morza, soki, lody (w łupince po kokosie), kapelusze, okulary. Po całym dniu wszyscy sprzedawcy są już trochę męczący, choć trzeba przyznać, że w porównaniu do popularnych kurortów w Egipcie i Tunezji znacznie mniej natrętni. Ceny oczywiście przedstawiają z kosmosu, jak komuś nie zależy może śmiało podać cenę 2-4 razy niższą i zazwyczaj po takiej promocji może kupić produkty. Polecam także owoce morza przyrządzane bardzo czysto oraz nietypowe zielone kokosy obcinane przy nas maczetą.
Należy unikać ulicznych sprzedawców wycieczek. Jeżeli agent oferuje nam podejrzanie tanią wycieczkę to nie warto ryzykować. Najlepiej znaleźć jakieś sprawdzone biuro już w Polsce lub zasugerować się opinią wczasowiczów, którzy mieli już wykupione jakieś wycieczki. Młode małżeństwo, które jechało z nami micro vanem na lotnisko nie będzie miało do końca udanych wspomnień z wędrówki pod Salto Angel. Przewodnik za późno doprowadził ich na lotnisko i nie mieli czym wrócić na Margaritę. Po wielu telefonach do biura zorganizowano im awaryjny transport (z Canaimy samoloty też wylatują przed zmrokiem), który kosztował ich wiele stresów. Lecieli starym, małym, dziurawym samolotem, w którym dołożono tylną kanapę, aby mieli gdzie siedzieć. Piloci byli ubrani po cywilnemu, a leciał z nimi jeszcze jeden podejrzany gość cały w złocie. Jakby tego było mało zaliczyli międzylądowanie gdzieś w polu przy hangarach, gdzie naprawia się stare samoloty, po czym doszło do wymiany jakiejś paczki na pieniądze. Całość wyglądała wyjątkowo podejrzenie. Ostatecznie zaliczyli jeszcze Ciudad Bolivar i z 7 godzinnym opóźnieniem trafili na właściwy samolot.
Ponad dwutygodniowe wakacji minęły nam bardzo szybko. Podczas pobytu jeden dzień padało porządnie, raz padało jakieś 10 minut. Poza tym pogoda była wymarzona. Nie wiedzieliśmy, że czeka nas jeszcze jeden dzień wenezuelskiej biurokracji. Na lotnisku byliśmy odstawieni już o godzinie 14.40 i zastanawialiśmy się, co będziemy robić do odlotu (18.30). Okazało się, że w Porlamar jest tylko mała maszyna do prześwietlania ręcznego bagażu. Bagaż główny jest przeszukiwany…. ręcznie. Obsługa lotniska (a raczej grupa anti drago) ustawiła duże metalowe stoły i zaczęła się ręczna kontrola. Całe szczęście, że trafiliśmy na spokojnego, wyrozumiałego celnika, który traktując nas jak rodzinę przeglądał torbę bardzo pobieżnie. Obok za to była bardzo drobiazgowa Pani, która otwierała zamknięte fabrycznie butelki od alkoholu i oliwy i wąchała zawartość. Paranoja.
Podczas ważenia bagażu okazało się, że mamy aż 10 kilo nadbagażu. Obsługujący Pan stwierdził, że opłatę można wnieść tylko w $ i mamy dopłacić bagatela 350$. Gdy chcieliśmy wziąć torby i powywalać nieważne rzeczy nie zrozumiał naszych intencji i mówił, że nie można przełożyć do podręcznego, bo tam jest limit 6 kg. Gdy wytłumaczyliśmy, że chcemy się po prostu pozbyć niektórych rzeczy dał nam promocyjną cenę 120$. I w dodatku zgodził się na Boliwary, a że kurs oficjalny wynosi tylko 2 zapłaciliśmy 250 BsF. Akurat tyle mieliśmy, udało się nam pozbyć waluty, choć nie mieliśmy wątpliwości do czyjej kieszeni trafiła ta opłata.
W drodze do samolotu żegnały nas ostatnie promienie wenezuelskiego Słońca. Tym razem lecieliśmy już bezpośrednio do Frankfurtu. Po 9 godzinach lotu przywitało nas szare, depresyjne niebo i temperatura, bagatela, 30 stopni niższa. Jeszcze dobrze nie odebraliśmy bagaży, a już tęsknimy za karaibską perłą.
Wenezuela dla Europejczyków jest krajem kontrastów. Niewyobrażalne jest dla nas, jak mając takie bogate złoża ropy naftowej, wspaniałą pogodę przez cały rok i warunki do organizowania turystyki wakacyjnej oraz bogactwo przyrody, którym można obdzielić co najmniej parę krajów, tak duża część społeczeństwa żyje w biedzie. Wyraźnie brakuje tam mądrych rządów, a przede wszystkim na szczeblu lokalnym sprawnego zarządzania. Z jednej strony widzimy nowoczesne obiekty, rozwijające się miasta i kurorty turystyczne, z drugiej tuż obok jest rozpadająca się chatka albo sterta śmieci, bo nikt nie wpadnie na to, aby ją posprzątać. Być może różnorodność społeczeństwa, gdzie z jednej strony duży procent stanowią Indianie, którzy nie mieszają się w rządy, z drugiej ludzie będący przy władzy lub czerpiący fortuny z ropy, poza tym mieszkańcy wiążący koniec z końcem dzięki turystyce, a na samym dole margines społeczny, nie potrafiący odnaleźć się w zastanej rzeczywistości, sprawia, że kraj jest taki niespójny.
Bez względu na sytuację polityczną jest to kraj, który warto odwiedzić. Mam tylko nadzieję, że uda mi się tam kiedyś wrócić i po zakończonym remoncie przejechać się najdłuższą kolejką liniową na świecie, a potem przenieść się w Zaginiony Świat i pieszo zdobyć Roraimę.