Na wycieczkę do Archipelagu Los Roques czekaliśmy jak na wizytę w raju. O godzinie 6 rano pod hotelem zjawił się już po nas kierowca, który miał nas dostarczyć na lotnisko. Tym razem był to jeden z najbardziej zaufanych kierowców Rudiego, więc i stan samochodu był dużo lepszy, i sama jazda drivera była spokojniejsza, a my rozkoszowaliśmy się jazdą Fordem z 1979 roku. Rodowici Wenezuelczycy doceniają amerykańską technologie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, natomiast nic dobrego nie mogą powiedzieć o samochodach z ósmej dekady.
Na lotnisku kierowca odprowadza nas do odpowiedniej odprawy, po czym wraca do Playa El Agua. Obsługująca nas Pani przegląda paszporty, daje nam karty pokładowe i kieruje do ósmej bramki. Jeszcze tylko wykupujemy obowiązkową opłatę lotniskową i udajemy się do poczekalni. I tu niespodzianka. Tym razem nie czeka na nas żaden przewodnik, a na tablicach nie ma naszego lotu. Czekamy 5, 10, 20, 30 minut, aż w końcu po godzinie Pani od paszportów pojawia się w hallu i woła chętnych do lotu na Los Roques. Jak się okazało jest ona w zaawansowanej ciąży (8-9 miesiąc), co wcale jej nie przeszkadza w spacerze po pasie startowym, pomocy w zaparkowaniu samolotu oraz ponownym odprawieniu podróżnych.
Samolot jest zdecydowanie większy od tego, którym podróżowaliśmy do Delty Orinoko. Niedaleko od nas przy pasie startowym stoi oryginalna Dakota z drugiej wojny światowej. Był to amerykański samolot transportowy, który powstał na bazie Douglasa. Teraz lata on również do archipelagu.
Lot przebiega bardzo spokojnie. Wydaje nam się, że lecimy jakoś wyjątkowo nisko. Po drodze mijamy wysepkę Isla La Tortuga, a po godzinie w powietrzu obserwujemy już wyłaniające się wśród turkusowej wody małe skrawki lądu. Od strony wschodniej dolatujemy do największej wyspy archipelagu, Gran Roque. Oblatujemy wysepkę naokoło tracąc przy tym wysokość i schodzimy do lądowania od strony południowo-zachodniej. Gran Roque dysponuje krótkim pasem startowym o wymiarach 1000 x 26 metrów, dlatego samolot osiąga bardzo niską wysokość już nad wodą sprawiając wrażenie lądowania na morzu. Silne dotknięcie ziemi, gwałtowne hamowanie i już jesteśmy na miejscu. Samolot zawraca i podwozi nas pod samo wyjście z lotniska, a raczej pasa startowego. Oprócz blaszanej budki umiejscowionej na starej ciężarówce, która pełni rolę wieży kontroli lotów, nie ma tam żadnych zabudowań. Nie ma też żadnej obsługi, więc piloci wyrzucają bagaże na asfalt, lecz my na szczęście jesteśmy zaopatrzeni tylko w podręczny plecak. Przy zejściu z pasa płacimy jeszcze wstęp do Parku Narodowego (35 BsF) i już jesteśmy w stolicy archipelagu.
Los Roques to skupisko około 50 stałych i aż 250 okresowych wysepek. Od 1972 roku teren ten został ustanowiony Parkiem Narodowym. Potocznie przyjęło się nazywanie archipelagu Malediwami Wenezueli. Mieszkańców można spotkać tylko na kilku wysepkach. Zdecydowana większość żyje na Gran Roque, gdzie znajduje się jedyne w okolicy lotnisko oraz siedzibę mają malutkie hotele, tzw. posadas. Ze względu na ograniczenia prawne hoteliki te mogą mieć maksymalnie 14 pokoi. Główny rynek wyspy dzieli od pasa startowego tylko kilkadziesiąt metrów. W centralnym miejscu, jak w niemal każdym wenezuelskim miasteczku, znajduje się pomnik, a raczej cokół, Simona Bolivara. Nad wybrzeże prowadzi szeroki deptak, a po jednej i drugiej stronie ulicy znajdują się kameralne budynki. Deptak to słowo najbardziej adekwatne, bo drogę tworzą nie asfaltowe chodniki, lecz ubita ziemia.
Po krótkim pobycie na wyspie idziemy do wypożyczalni sprzętu do snorkingu. Po dopasowaniu masek i płetw (rurki mieliśmy swoje) udajemy się nad wodę, gdzie wodne taxi przewozi nas do katamaranu. W grupie około 30 osób udajemy się na rejs po okolicznych wysepkach.
Pierwszym naszym celem jest Francisqui Arriba. Kotwiczymy niedaleko brzegu podziwiając idealnie biały, miękki niczym mąka piasek, otoczony kolorami turkusów, błękitów i jeszcze wielu innych nie znanych mężczyznom odcieni niebieskiego i zielonego. Na katamaranie napoje i jedzenie jest w formie All inclusive, więc większa część turystów raczy się kolejnymi drinkami w strumieniach karaibskiego Słońca. My zabieramy sprzęt i idziemy do pobliskiego, naturalnie sformowanego basenu, w którym przez około godzinę podziwiamy bogactwo podwodnych stworzeń. Rafy koralowe, niezwykle kolorowa roślinność i niezliczone ilości różnej wielkości ryb to obrazki, które zafundowało nam morze. Po nurkowaniu pospacerowaliśmy sobie jeszcze po wyspie, powylegiwaliśmy się na plaży, a po kolejnej kąpieli w krystalicznie czystej wodzie popłynęliśmy w kierunku kolejnej wyspy.
W trakcie niedługiego rejsu zaserwowano nam obiadzik. Do wyboru mieliśmy dostępnego chyba głównie pod kątem turystów kurczaka lub rybkę. Wszystko, jak zawsze, w otoczeniu żółtego jak Słońce ryżu oraz warzyw. Rybką tym razem okazał się wyśmienity tuńczyk, który na długo zaspokoił nasze apetyty.
Na wysepce Madrizqui znajdowały się dwa domy. Pochodziły one jeszcze z czasów, kiedy teren archipelagu nie był jeszcze Parkiem Narodowym. Właściciele mogą tam pomieszkiwać, natomiast niedozwolona jest ich przebudowa, bądź wykorzystanie na cele działalności turystycznej. Kilkadziesiąt metrów dalej znajduje się wyspa Cayo Pirata. Niegdyś obie wyspy dzieliła głęboka woda, dzisiaj z jednej na drugą możemy przedostać się spacerem zanurzeni po pas we wodzie. Cayo Pirata to siedziba rybaków, którzy mają tu swoje skromne bazy.
Opisując Los Roques nie można zapomnieć o głównych mieszkańcach tych czarujących wysepek. Są nimi najróżniejsze gatunki ptaków, które w parku znalazły azyl. Przechadzając się brzegiem morza co chwila widzimy nurkowania ptaków z rodziny pelikanowatych, którzy nawet na głębokości 1 metra zanurzają się z dużą prędkością w poszukiwaniu pożywienia. A ryb tutaj nie brakuje. Już przy brzegu widzimy ławice małych ryb, a między nimi od czasu do czasu przepływa dorodniejszy okaz, wielkości naszego karpia. Oprócz rybek nie brakuje tutaj krabów, ośmiornic, langust.
Niestety raj nie trwa wiecznie i nasza wycieczka też dobiega końca. Wracamy do katamaranu i delektujemy się wylegiwując na pokładzie ostatnimi promieniami tutejszych promieni. Na Gran Roque czeka już na nas samolot, ostatni odlatujący dzisiejszego dnia. Lotnisko na wyspie nie ma oświetlenia, więc ostatnie loty możliwe są wraz z zachodzącym Słońcem. Czekamy jeszcze kilkanaście minut, aż wyląduje treningowy samolot (lądował i startował trzy razy). Krótkie techniczne lotnisko stało się doskonałym obiektem treningowym dla przyszłych pilotów. Spoglądam jeszcze przed szybę samolotu i liczne, pikujące w oddali „pelikanowate”, żegnają mnie na tle czerwono-złocistego nieba.
Do archipelagu warto przyjechać co najmniej na kilka dni. Nasz plan był niestety tak napięty, że mogliśmy tam być tylko jeden dzień. Nie polecam wycieczek 24h, gdyż kosztują przeważnie 50$ drożej od zwykłej opcji jednodniowej, natomiast w zamian na wyspie spędzamy tylko kilka godzin więcej i to po zmroku. Co prawda śpimy wtedy w jednej z posadas, ale co to za przyjemność, jak już o godzinie 6 rano mamy powrotny samolot na Margaritę. Dlatego najlepiej wykupić wycieczkę 3-dniową lub zapłacić za sam otwarty bilet lotniczy (dowolny termin powrotu) i na miejscu zarezerwować nocleg w hoteliku. Dzięki temu będziemy niezależni od zorganizowanej wycieczki i zobaczymy dokładnie, co chcemy i jak długo chcemy. Wśród indywidualnych turystów popularne jest wynajęcie wodnego taksówkarza i umówienie się z nim na konkretną godzinę powrotu. Spragnieni większych wrażeń wybierają sobie kameralną wysepkę, zabierają zapasy wody i jedzenia i płyną tam na 2-3 dni. Warunki pogodowe umożliwiają nockę pod gołym niebem, a izolacja od innych ludzi, zmartwień, sprzętów zapewnia komfortowy relaks. Czas na wyspach można też spędzić aktywnie odwiedzając dziesiątki miejsc do nurkowania w pełnym ekwipunku, do snorkingu, łowienia ryb, kąpania, opalania, a nawet podziwiania tych pięknych krajobrazów z mikrolotu.