Nastawiona sceptyczne do miejsca pokazywanego z lotu ptaka w każdym folderze o Chorwacji, gdzie oprócz plaży wyglądało mało zachęcająco … byłam urzeczona.
Na „fish piknik”(brr) wybraliśmy się znudzeni cudownymi skałkami w Breli. No bo jak w Chorwacji nie pływać, a tu żaglóweczki brak, Jadrolinia z Makarskiej dociera do Sumartina, skąd brak połączenia autobusowego z Bolem (takie wyprawy też zaliczyliśmy i wspominam cudownie, ale tym razem nie ryzykowaliśmy). Jedynym wyjściem był „fish piknik” - coś dla … delikatnie mówiąc …
Piękne poranne słoneczko, wreszcie trochę gęsiej skórki na spieczonym już ciele, i co za widoki – w miarę oddalania się od brzegu rośnie w oczach masyw Biokowo. Na wprost wielki Brać, obok długaśny Hvar, zza Hvaru wychyla się Peljesac. Za daleko na mój kiepski obiektywik. Wpływamy do portu, a tu WIEJE i upał jakby bardziej tropikalny, choć w połączeniu z tym wiatrem przyjemniejszy. Przyjemny spacerek na oddaloną nieco plaże uatrakcyjniają żaglówki, windserferzy i kitesurferzy. Kolorowe żagle i latawce na tle morza w kolorze … turkusowym, ale jakby z innym odcieniem i na tle wzgórz Hvaru to widok naprawdę uroczy. A na plaży, pozornie tylko małej, fale podcinające nogi i obezwładniające. Śmiałam się na głos i bawiłam jak dziecko.
Wracając zmordowani i szczęśliwi karmiąc zlatujące się po pikniku mewy i patrzyliśmy na mijany Hvar. Już za parę dni ! Ale czemu nie jutro. Wymyśliliśmy składną historyjkę dla gospodyni – oddała kasę za „nieużywane” noclegi i spakowaliśmy się w tempie chorwackim. Rano ruszyliśmy na Hvar.