Po "grzecznościowym" śniadaniu, jak określiła je babka z recepcji, podanym z okropnie śmierdzącą herbatą (dla mnie to najgorsza zbrodnia!!!), Padre oznajmił, że dziś pochodzi sobie sam jeśli nam to nie przeszkadza. "Ależ skąd!" chciało się krzyknąć, ale z wrodzonej grzeczności się powstrzymałem.
Planu zwiedzania oczywiście nie mieliśmy. Jedynym założeniem, podobnie jak i całej wycieczki było (w miarę możliwości i sensu) unikanie muzeów, które po pierwsze, w małych miasteczkach są zazwyczaj słabe, a kosztują i zabierają czas; a po drugie... hmm... patrz punkt pierwszy...
Ja, ale może jestem dziwnym wyjątkiem, ponad wszystko lubię spokojne i leniwe włóczenie się po mieście. Owszem są miejsca/muzea, które warto, a nawet trzeba odwiedzić. Jednak w miastach takich jak San Miguel de Allende, samo chłonięcie barw, zapachów, hałasu, podglądanie życia, smakowanie kuchni... są największą atrakcją.
Zgodnie z tą zasadą, po śniadaniu wybraliśmy się na poszukiwania... miejsca na śniadanie. Najwyraźniej dietetyczny poranny posiłek, serwowany w hotelu, jakby nie było, za 700 pesos za noc (najdroższym na całej trasie), nie tylko dla mnie był niewystarczający.
Tym sposobem, kierując się prawdopodobnie jakimś atawistycznym, nadprzyrodzonym zmysłem powonienia, znaleźliśmy Tortitlan. Z pozoru knajpka jakich wiele. Taki typowy meksykański fast food. Praktycznie niczym się nie wyróżniający. Owszem, knajpka mieści się w kolonialnej kamienicy, wchodzi się do niej przez ogromne, wiekowe, drewniane wrota, a przy jedzeniu spogląda się na mury i wieżę Templo de San Francisco, ale w tym mieście to nic nadzwyczajnego. Czary zaczynają się na talerzu. Najprostsze dania... tacos, tortas, quesadillas, grillowane mięso i inne typowo meksykańskie przekąski... przygotowywane na oczach wygłodniałych klientów, w lśniąco czystej kuchni, smakują niebiańsko! Zawsze i wszędzie zamawiana przeze mnie torta con milanesa, w swej prostocie niemal banalna, w Tortitlanie jest arcydziełem! Do tego ogromny kubek świeżego soku z pomarańczy, gaszącego ogień wywołany piekielnymi salsami i mamy bajeczne śniadanie. A to wszystko za kilkadziesiąt pesos.
Żeby spalić trochę kalorii, powędrowaliśmy w miasto. Jak zwykle bez określonego celu, zdając się na ślepy los. Kręcąc się wokół el Jardín i centrum, (chyba) w Casa Maxwell, znaleźliśmy niezwykły sklep z meblami - antykami i stylizowanymi na antyki - który z powodzeniem możnaby pomylić z muzeum. W każdym pomieszczeniu znajdowało się tyle mebli, ile znajdowałoby się w normalnym domu. Stół, krzesła, jakaś sofa, kredens... a na nich zastawa, książki, rzeźby, figurki, bibeloty... Wszystko na sprzedaż. Dokładnie opisane, z dyskretnie przyklejonymi cenami. Wielocyfrowymi cenami...
Najwyraźniej nie byliśmy pierwszymi i jedynymi, którzy omyłkowo wzięli sklep za muzeum. Sądząc po znudzonych minach obsługi, prawdziwi klienci nie zaglądają tu zbyt często.
Błąkając się tak godzinami, bez pośpiechu, co jakiś czas wstępowaliśmy do którejś z dziesiątków kawiarni. Mniejszych i większych, tańszych i droższych, rozstawionych na ulicy, albo schowanych gdzieś w głębi wiekowych, kolonialnych domostw. Przy okazji przekonałem się, że co jak co, ale zwykła czarna herbata nie jest najmocniejszą stroną meksykańskiej gastronomii.
W jednej z takich kawiarni, dopadła nas para wyraźnie zaniedbanych dzieciaków. Krzycząc "Chicles! Chicles!", robili obchód stolików. O ile jednak spotykając się z odmową ze strony Meksykanów, nic sobie z niej nie robili, o tyle nam nie chcieli darować. To nic, że nie potrzebowaliśmy gumy do żucia... szczególnie w ilościach hurtowych... Uparli się i już! Spłoszyli się dopiero na widok aparatu, Wyraźnie nie życzyli sobie utrwalenia. A szkoda, bo dzieciaki były naprawdę słodkie. Jeszcze zanim uciekli w popłochu, wyzywając nas przy okazji (ja zostałem pinche cabrón:-), przepytaliśmy ich w kwestii pokrewieństwa... Ani rodzeństwo, ani "para". "Tak się przyczepiła i za mną łazi" - stwierdził mały macho...