2007-11-18

Wokół el Jardín nic, może poza kilkoma kałużami i pozrywanymi liśćmi, nie świadczyło o tym, że kilka godzin wcześniej przez miasto przeszedł kataklizm. No, chyba że ja - laik klimatyczny - dramatyzuje. No importa... W każdym razie, w el Jardín i wokół niego, wieczorne życie kwitło na całego. Knajpy pootwierane (te na wolnym powietrzu też). Uliczni sprzedawcy wszystkiego albo rozkładali swój towar, albo przechadzali się po skwerze. Grajkowie i trubadurzy wszelkiej maści rozstawili się w bezpiecznych odstępach, tak, by nie zagłuszać się wzajemnie. Ludzie zaś... świętowali w najlepsze niedzielny wieczór. Nie pozostało nam nic innego, jak przyłączyć się do fiesty.

 

Zaczęliśmy od restauracji tuż obok Iglesia de San Rafael. Menu typowo meksykańskie, a ceny dla gringos. Ale co tam... Szlachta się bawi, koszta się nie liczą...

 

Po kolacji, chwiejnym krokiem, ruszyliśmy na obchód, by zorientować się w wieczornej ofercie "kulturalnej" San Miguel. W sumie, jeśli chodzi o repertuar, wybór był skromny. Albo odpicowani w galowe stroje mariachis, albo niedobitki hippisów w wydaniu meksykańskim, grający na gitarach smutne ballady. Tłumów ani jedni, ani drudzy nie przyciągali.

 

Tym bardziej uwagę zwróciło spore i rozbawione towarzystwo w podcieniach Rincón de Don Tomas po wschodniej stronie skweru. Tu kapela zapodawała chyba same hity, bo cała publiczność śpiewała i tańczyła. Goście - czterech lub pięciu muzyków - robili niezły show, który nie ograniczał się tylko do grania i śpiewania. Ubrani w dziwne mundurki, jeden przez drugiego przekrzykiwali się i najwyraźniej wyzywali, czym wprawiali publikę w, czasem, histeryczny śmiech. Przodował wokalista, który zaczepiał też każdego, kto akurat wpadł mu w oko. Całował kobiety, rozbierał facetów i w bardzo zniewieściały sposób (maricon?) bronił się przed ewentualnym odwetem. Co ciekawe, a z czym nigdy wcześniej się nie spotkałem, wśród bawiących się ludzi krążył jeszcze jeden członek grupy, polewający, za jakąś drobną opłatą, wino do jednorazowych kubeczków.

 

I znów pretensje do Katarzyny... Ponieważ mój aparat to spora armata, raczej nie zabieram go na nocno-pijackie ekscesy, ale posiłkując się zabawką Kaśki nagrałem jeden (moim zdaniem najlepszy) z megahiciorów wykonywanych wspólnie przez zespół i publikę. Kawałek jest dość znany. Opowiada o piciu tequili, ale za diabła nie pamiętam tytułu, więc i ewentualnego substytutu nie mogę znaleźć.

 

Dobrze rozmiękczeni, z trudem powlekliśmy się pod górę do hotelu. Calle Vargas to naprawdę wyzwanie!

  • San Miguel de Allende
  • San Miguel de Allende
  • San Miguel de Allende
  • San Miguel de Allende
  • San Miguel de Allende
  • San Miguel de Allende
  • San Miguel de Allende
  • San Miguel de Allende
  • San Miguel de Allende
  • San Miguel de Allende
  • San Miguel de Allende
  • San Miguel de Allende
  • San Miguel de Allende
  • San Miguel de Allende