Nagle sielanka się skończyła. Po zjedzeniu wiadra ananasów z sokiem z lemonki i chili (a ananasy mają doskonałe właściwości przeczyszczające:-) Aśka... jakby to powiedzieć, żeby nie zabiła mnie przy najbliższym spotkaniu... hmmm... zapragnęła znaleźć się z powrotem w hotelu. Bardzo bardzo zapragnęla! Natychmiast!!!
Czym prędzej zaczęliśmy więc wspinać się w górę miasta uliczkami, które teraz, bardziej niż urocze, były cholernie strome i "niewygodne". W górzystym terenie zawiodła też orientacja. Niezbyt rozsądnie, postanowiliśmy wracać krótszą (według mapy), ale jeszcze nam nieznaną trasą. No i, po pokonaniu dwunastu tysięcy schodów, wylądowaliśmy daleko poza planem miasta, w otoczeniu zupełnie nieprzypominającym cukierkowego centrum. Gdyby nie paląca potrzeba Dżoany, pewnie na własną rękę, mimo nieufnych spojrzeń sąsiadów, próbowalibyśmy się stamtąd wydostać. Nie było jednak na to czasu. Złapaliśmy pierwszą taksówkę i po kilku minutach byliśmy na miradorze.
Cofając się trochę w czasie... Mniej więcej przy tysięcznym schodku Padre zaczął burczeć coś pod nosem. Po kolejnych trzech tysiącach swoje niezadowolenie wyrażał już jasno i dosadnie. Aż w końcu zamilkł całkowicie, dając nam do zrozumienia, że zupełnie nie podoba mu się idea tej przypadkowej wspinaczki. Fakt bezpiecznego dotarcia do hotelu nie zmiękczył serca starego górnika i nadąsany poszedł szukać spokoju z dala od nas.
W tym momencie, to nie żadna metafora, czarne chmury nagle zasłoniły niebo. A gdy dosłownie zamykaliśmy drzwi hotelu, z nieba spadła najdziksza nawałnica, jaką dane mi było w życiu oglądać! W ciągu zaledwie kilku minut, na miasto spadły chyba miliony litrów wody i... tony lodu, bo ulewa szybko zamieniła się w gradobicie. Strumienie... Ba! Rzeki spływające po stromych ulicach dawały efekt iście apokaliptyczny!
Potop nie oszczędził też zresztą hotelu. Mało tego! Nawet naszego pokoju! Meksykańskie domy budowane są w formie studni wokół wewnętrznego patio, a schody, co raczej zrozumiałe w tym klimacie, są niejako na dworze. Deszcz i grad, przy szaleńczym wietrze, nie miały najmniejszych problemów by zapełnić studnię, przelewając się przy okazji pod drzwiami do pokoi. Plecaki i resztę gratów wrzucaliśmy na łóżka dosłownie w ostatniej chwili. Obeszło się bez ofiar. A wrażenia...Bezcenne!
Wraz z przejściem nawałnicy, zjawił się Padre. Przeczekał przedsmak apokalipsy w pobliskim sklepie i teraz, w nieco lepszym nastroju, zaproponował, żeby nieporozumienia zalać tequilą. Co by nie mówić, mądrość przychodzi z wiekiem. Wszyscy przyklasnęli tej idei. Szczególnie, że wieczór nie zapowiadał się zbyt ciekawie, a perspektywa bycia złapanym przez powtórkę oberwania chmury z gradobiciem, jakoś nikomu się nie uśmiechała.
Szybko zakupiliśmy dwie butelczyny taniej, podjeżdżającej lekko benzyną tequili, jakąś równie paskudną zapojkę i w pokoju z widokiem na nocne San Miguel i niebo przecinane co chwilę błyskawicami, przystąpiliśmy do ustalania hierarchii w stadzie. Dziewczyny w zasadzie od pierwszej chwili uznały, że skoro jadą ze mną, na moją wycieczkę, to ja jestem jej kierownikiem i (jak zresztą w codziennym życiu) nie znoszę sprzeciwu. A jeśli coś się nie podoba... !Hasta Luego! Znacznie trudniej z akceptacją tego faktu radził sobie Padre. Musiało upłynąć wiele godzin i sporo alkoholu, by w końcu go uznał. Niestety, szybko o tym zapomniał...
Kiedy opróżniliśmy butelki, znaleźliśmy się w najgorszym z możliwych stanów imprezowych - już nie trzeźwi, ale jeszcze nie dość pijani, by grzecznie oddalić się do swoich łóżek. No i pojawił się jeszcze jeden istotny problem - głód! Cóż nam było robić? Mimo chłodu (poważnie, było całkiem zimno, nie tylko jak na Meksyk) i groźby kolejnej nawałnicy, zeszliśmy do miasta.