Na dziesiatą rano byliśmy umówieni z gościem, który miał nas zabrać na wycieczkę po mieście i okolicy. Trzeba więc było wcześnie wstać i znaleźć jakieś miejsce na śniadanie. Nie wybrzydzając szczególnie, wybraliśmy knajpkę na przeciwko hotelu. Zestaw oczywiście niezbyt powalający: jajecznica z fasolą, tortille i sok pomarańczowy. Ech...
O umówionej godzinie nikt się nie zjawił, ale znając latynoską niepunktualność, szczególnie się tym nie przejmowaliśmy. Nerwy zaczęły się po kolejnych trzydziestu minutach. O jedenastej porzuciliśmy nadzieję, uznając, że daliśmy się naciągnąć. Wtedy, jakby nigdy nic, pojawił się koleś, który wczoraj robił za kierowcę, sprawdził nasze pokwitowania, skasował resztę należności, zapakował nas do dużego i wygodnego dodge'a i ruszyliśmy.
Najpierw zrobiliśmy szybką rundę objazdową po mieście, żeby zebrać wszystkich uczestników wycieczki. W sumie, oprócz nas, jechała tylko czwórka Meksykanów, więc w samochodzie był luz, który dodatkowo wprowadzał bardzo rozrywkowy drajwer.
Pierwszy, krótki przystanek to Castillo Santa Cecilia - zbudowany z kamienia hotel, wyglądający jak autentyczne średniowieczne zamczysko. Jak na mój gust, lekkie nieporozumienie. Podobnie jak ceny noclegów zaczynające się od stu dwudziestu dolarów. Ale to tylko ciekawostka. Pewnie zlecona przez reklamodawców. Dalej było już lepiej.
Swoje bogactwo Guanajuato zawdzięcza srebru. Dwieście pięćdziesiąt lat temu, odkryto tu jedną z największych jego żył na świecie. Przez większość tego czasu niemal dwadzieścia procent światowej (!!!) produkcji srebra i sporo złota, pochodziło z tej jednej żyły.
W La Valenciana - kopalni, którą wybudowano na złożach - do dziś wydobywa się srebro, złoto, ołów, niekiel i różne minerały. Co ciekawe, obecnie kopalnia działa jako górnicza spółdzielnia. Główny szyb ma ponad pół kilometra głębokości.
Zwiedzającym udostępnia się Bocamina Valenciana. To położona w sielskim otoczeniu mała kopalnia wraz z zabudowaniami i głębokim na kilkadziesiąt metrów, dusznym szybem. Ojciec Kaśki, który całe życie przepracował jako górnik i wraz z przejściem na emeryturę obiecał sobie, ze nigdy więcej nie zejdzie pod ziemię, jednak się skusił. Niestety... Oczywiście wiedział wszystko, a nawet więcej, o wydobywaniu cennych kruszców.
Zdecydowanie nie chciałbym tu pracować. Nawet wydobywając złoto. Żebyśmy na chwilę wczuli się w podziemny klimat, przewodnik wyłączył światło. Dosłownie na minutę-dwie. Nie trzeba cierpieć na klaustrofobię, by poczuć się nieswojo.
Przy drodze prowadzącej do obydwu kopalni stoi Templo la Valenciana, znana również jako Iglesia de San Cayetano. O powstaniu tego pięknego, różowego kościoła w stylu meksykańskiego baroku (churrigueresco), krażą dwie legendy. Pierwsza, mówi że wybudował go biedny hiszpański górnik, który w ten sposób chciał podziękować Świętemu Kajetanowi za zdobycie fortuny. W drugiej, fundatorem kościoła jest jeden ze "srebrnych baronów" z Guanajuato. Ociekająca złotem świątynia miała zapewnić mu wstęp do raju i stanowić zadośćuczynienie za nieludzki wyzysk górników. Bez względu na to, która z legend jest bliższa prawdy, ta niewielka świątynia na wzgórzu musiała olśniewać zarówno bogatych, jak i biednych.
Obok tonącego w słońcu placyku przed kościołem, mieści się niecodzienny sklep-galeria, oferujący... kamienie z guanajuateńskich kopalni. Oczywiście nie zwykłe łupki i otoczaki, ale wszelkie możliwe minerały. Odwiedziny tego miejsca były najwyraźniej w planach wycieczki, bo właściciel usadził nas wszystkich w półkolu i zaczął snuć opowieści o magicznych właściwościach kolorowych kamyków.
Przyznam że, podobnie jak reszta naszej czwórki, z całego wywodu zrozumiałem bardzo niewiele. Mineralny guru zbytnio zagłębiał się w anatomię, medycynę i... filozofię, a takiego słownictwa nigdy nie zgłębiałem. Z tego co udało mi się wyłapać, wynikało natomiast, że w ofercie były kamienie przeciwbólowe, na nerwy, na potencję, na mądrość, na bogactwo, na udane życie i pożycie, na raka, na wątrobę, na serce, na głowę... W ramach darmowych próbek, wziąłem kamienie, które miały zapobiegać poalkoholowym problemom żołądkowym. Nie wydaje mi się, żeby zadziałały.
Za to na sto procent działają, przy czym głównie na wyobraźnię i zmysły, fantastyczne formy krystaliczne wystawione na sprzedarz przed tym niezwykłym sklepem-kliniką. W życiu nie podejrzewałbym natury o stworzenie tak bajecznie kolorowych skał! W dodatku, występujących w tak niezwykłych kształtach!
Po sąsiedzku, w dawnej Hacienda del Cochero mieści się... hmmm... Nie wiem jak to nazwać. To coś pomiędzy wystawą, a kiepskim show z udziałem odwiedzających. W czasach hiszpańskich, w piwnicach hacjendy, inkwizycja prawdopodobnie więziła i torturowała oskarżonych o herezję i politycznych oponentów. Dziś, w ramach Museo de la Inquisición, bo taka górnolotną nazwę nosi "ekspozycja", można tu zobaczyć, dotknąć, a nawet wypróbować działanie wymyślnych urządzeń do zadawania bólu. Ja, na przykład, (a właściwie na mnie...) testowałem maszynkę do miażdżenia palców. Na Aśce natomiast, prezentowano działanie nabitej kolcami "szafy" i specjalnej szubienicy do wyłamywania kości ze stawów.
Jednak poza naprawdę przesympatycznym przewodnikiem, nie ma tu właściwie nic interesującego, a tym bardziej strasznego. Ogólnie - strata czasu. Cóż... Urok "wycieczek fakultatywnych".
Zresztą, prawdziwa makabra czekała na nas w Museo de las Momias - Muzeum Mumi. Zanim tam dotarliśmy, zatrzymaliśmy się jeszcze w ogromnym sklepie z lokalnymi słodyczami. Sklep podobny do tych z okolic Callejón del Beso, tyle że w dużo większej skali. Acha... I można było do woli próbować miejscowych likierów.
Raczej nieprzypadkowo, jako drogę powrotną do miasta, nasz przewodnik wybrał tunele. W tym, między innymi, ten najgłębszy, zamknięty dla ruchu pieszego, wykuty grubo ponad sto metrów pod wierzchołkami gór, na których rozłożyło się Guanajuato. Podobnie jak w tych mniejszych, również tu ruch odbywał się zdecydowanie płynniej niż na powierzchni.