Po tych "emocjach" wróciliśmy do hotelu, ochłonąć i ochłodzić się w basenie, którego woda miała najwyżej 20 stopni, i znów ruszyliśmy codzienną trasą w stronę mediny.
W końcu przyjrzeliśmy się dokładniej meczetowi Kutubijja, którego minaret jest symbolem Marrakeszu, a jednocześnie doskonałym punktem orientacyjnym. Przez stulecia na placu przed meczetem odbywał się targ książek (po arabsku - kutub), którym zawdzięcza nazwę. Sam meczet, jak wszystkie meczety w Maroku, jest zamknięty dla niemuzułmanów, więc obejrzeliśmy go tylko z zewnątrz, Zresztą marrakeskie meczety, generalnie są dość skromne i służą przede wszystkim jako miejsca modlitwy, a nie muzea. Kilka razy miałem okazję zajrzeć przez otwarte drzwi do wnętrza meczetu, kusiło mnie nawet, żeby zrobić kilka zdjęć pogrążonym w modlitwie wiernym, ale dałem sobie spokój. Skoro muzułmanie chcą się modlić w spokoju, to mi pozostaje tylko to uszanować.
Wracając do meczetu Kutbijja... Otacza go bardzo przyjemny ogród z drzewami pomarańczowymi, długą "rzeczką"-fontanną i wąskimi ścieżkami, przy których ławki w cieniu zawsze są zajęte. Dobre miejsce na krótką przerwę. Stąd przez Dżemaa el-Fna, po raz pierwszy ruszyliśmy na suki (bardzo podoba mi się to sformułowanie;-). Oczywiście bez jakiegokolwiek planu, czy pomysłu na zakupy.
Już od wejścia, największym wyzwaniem na sukach, są sami sprzedawcy, których nachalność jest wprost nie do opisania. Nie zdążyliśmy jeszcze wejść zbyt daleko, kiedy Olka dała się skusić na jakąś bluzkę. Ja wybrałem drugą i zaczęły się targi. Cena wywoławcza... 600 (!!!) dirhamów... omal nie powaliła nas na kolana, szczególnie, ze już wcześniej oboje zakupiliśmy jakieś tekstylia, za zdecydowanie mniejsze kwoty.
Licytacja była ostra i długa. Szczególnie Olce przypadł do gustu (od pierwszego dnia) zwyczaj targowania się. Pojechała ostro. Na 600 sprzedawcy, zaproponowała... 150. Skończyło się, po co najmniej pół godzinie, na 180 dirhamach. W międzyczasie sprzedawca obrażał się ("dat prrrajs for mi???" ze wzrokiem spaniela - trick wszystkich marrakeskich handlowców), załamywał, pokazywał 100 innych modeli... my wychodziliśmy, wracaliśmy i zmienialiśmy zdanie, aż w końcu dobiliśmy targu.
Kolejnym przystankiem był wielki magazyn dywanów, kilimów i grubych narzut. Zaszliśmy tu z czystej ciekawości, ale ekipa od razu zaczęła rozkładać przed nami towar. Dostałem instrukcje, żeby rozejrzeć się za jakąś fajną narzutą na łóżko,więc akcja jak najbardziej mi pasowała, tyle że żadna nie przypadła mi do gustu. Gdy w końcu wyjaśniłem o co mi chodzi, jeden z kolesi (chyba jakiś boss), zaczął marudzić, że bałagan, że dużo zachodu, że to, że tamto, czy znam cenę... Oczywiście, że nie znałem, skoro nic tu nie ma cen... 200 euro, za towar, który mnie interesował. Poszłoby pewnie za połowę, ale koleś mnie wkurzył, więc niech szuka innych klientów.
Darowaliśmy sobie dywany i zagłębiliśmy się w wąskie uliczki suków... Stało się to moim ulubionym zajęciem przez kolejne dni. Zabłądzić... nawet tak, żeby naprawdę kompletnie nie wiedzieć w którą stronę iść... by po jakimś czasie znaleźć bardziej znajome miejsce. Olka bez jakiegokolwiek zmysłu orientacji, nie miała najmniejszego pojęcia gdzie jesteśmy i czepiała się mnie jak kleszcz, z czego miałem dobry ubaw.