W poniedziałek, znów bez jakiegoś określonego celu, szwędaliśmy się po mieście.
No może nie tak zupełnie bez celu. Uznaliśmy, że najwyższy czas przestać się błąkać i zobaczyć coś z listy must see w przewodnikach. Wybraliśmy ogrody Majorelle - z lenistwa, bo blisko hotelu i z gorąca, bo wszystkie przewodniki twierdzą, że zielone oazy Marrakeszu dają doskonałe schronienie przed upałem i słońcem.
Z hotelu do Majorelle mieliśmy raptem kilkanaście minut spaceru.
Posiadłość Ives Saint Lorent'a sprawia rzeczywiście przyjemne wrażenie. Pierwsze - nie ta bajka! Zamiast palm i kolczastych krzewów - bambusy i kaktusy. Wąskie ścieżki prowadzą przez gaj bambusowy dający cień głównie... francuskim turystom i mniej odpornym na słońce roślinom opatrzonym dokładnymi opisami. Centralnym punktem ogrodu jest mały stawek pokryty tutejszymi (?) nenufarami i jaskrawo niebieski dom, w którym niegdyś mieściło się (albo było po prostu zamknięte) małe muzeum sztuki islamskiej gromadzące artystyczne rękodzieło i tradycyjne przedmioty użytkowe (w końcu właściciel posiadłości sam jest projektantem).
Właśnie ten budynek i sąsiadująca z nim altana nad stawkiem, zupełnie nie pasują do Marrakeszu - znanego przecież jako "Czerwone Miasto". Kolory Majorelle, w połączeniu z kaktusami są dla mnie... meksykańskie. Pierwsze skojarzenie jakie miałem to Casa Azul - dom Fridy Kahlo na Coyoacán w Mieście Meksyk.
Bez wątpienia jest to jedno z najbardziej fotogenicznych miejsc w Marrakeszu. Najzwyczajniej piękne. Wadą jest nieustanny tłum turystów przewalających się wąskimi ścieżkami, ale niewielki obszar ogrodu uniemożliwia "rozładowanie korków". Ciekawe... Naprawdę urocze miejsce...
Z Majorelle, trochę okrężną drogą, poszliśmy na dworzec Bab Dukalla kupić bilety do Essaouiry.
Na mrocznym dworcu, rozkład jazdy był po arabsku, a do tego 20 naganiaczy twierdziło, że i tak jest nieaktualny i oni tylko mogą nam pomóc, bez względu na to dokąd chcemy jechać. Próbowałem sam rozejrzeć się po budynku, ale przez namolność naganiaczy było to praktycznie niemożliwe. Poddałem się i oddałem w ręce jednego z nich, który zaprowadził mnie do kasy numer 8. Po arabsku wyjaśnił kolegom, że chcemy jechać do Essaouiry, a nam przedstawił rozkład jazdy. Niestety - poranne autobusy na jutro były już pełne. Kupiliśmy więc bilety na środę na ósmą rano; powrót o 17:30; trzy godziny jazdy dawały nam jakieś siedem godzin na zobaczenie fragmentu wybrzeża. Wystarczająco. Za bilety zapłaciliśmy po 80 dirhamów.