Podczas pierwszego "błądzenia" znaleźliśmy fajne stoisko z płytami... Choć w zasadzie stoisko było całkiem zwyczajne, ale sprzedawca - gość mniej więcej w naszym wieku - wydał się sympatyczny.
Zakupy płytowe były jednym z głównych celów mojego przyjazdu do Marrakeszu, więc sympatycznie wyglądający Dj (jak od razu go przezwaliśmy), rodził nadzieje na jego osiągnięcie. Oli było w zasadzie wszystko jedno co kupi. Ja uparłem się na najpopularniejsze dziś marokańskie granie. Cokolwiek miałoby to być. Muzykę tradycyjną znam, a najważniejsi jej wykonawcy są do kupienia w Europie. Poszukiwałem więc czegoś bardzo lokalnego.
Samo przeglądanie płyt zajęło nam z godzinę. Problemem okazał się oczywiście język. Dj nie mówił po angielsku, a my po francusku, a z tego co się orientuje "popular" po francusku znaczy "ludowy". Koniec końców zaczęliśmy gadać po hiszpańsku. Okazało się, że moja nader skromna znajomość mowy Cervantesa, była wystarczająca do porozumienia i pertraktacji cenowych. Olka wybrała składaki z muzyką afrykańską i marokańską, a ja trzy płytki z, podobno, najgorętszym repertuarem: Reggadiatte Ray Music - to chyba arabska odpowiedź na latynoski reggaeton. Orchestre Chem's - kiedy usłyszałem, że to jedna z najpopularniejszych grup granych na... weselach, stanowczo zaprotestowałem. Dj przekonał mnie jednak, że to coś innego niż myślę... i miał rację. I w końcu Daoudi - star de la chanson populaire - to chyba tutejszy Stachursky. Średni...
Kiedy przyszło do płacenia, Olce włączył się świeżo odkryty zmysł handlowca (a może jakieś dalekie arabskie geny?) i stanowczo odrzuciła cenę 300 dirhamów, proponując najwyżej połowę. Odpowiedz Dj'a była zabójcza: "to nie jest dywan"... nic dodać, nic ująć. Ale Berber (w długich dyskusjach muzyczno-finansowych, Dj wyznał, że pochodzi z ludu górskich Berberów) z kobietą nie wygra. Ja bym zapłacił. Choćby za miłą obsługę, lekcje hiszpańskiego i muzyki. Z Olką jednak nie ma żartów... 150 dirhamów i ani grosza więcej. Już odchodziliśmy, kiedy Dj, niezbyt chętnie, zawołał nas. "Niech będzie 150..." Do tego dorzucił jeszcze próbkę marokańskiej, ziołowej viagry, z zaproszeniem na jutro, po więcej. Wyjaśniłem mu, że Olka jest moja siostrą, a nie kobietą, na co Dj Berber wyraził chęć jej zakupu. Targi były dość krótkie - chciałem oddać Olkę za wszystkie jego płyty, na co jednak nie przystał, proponując mi najwyżej pracę w jego sklepiku. Targu nie dobiliśmy.
Pózniej jeszcze kilka razy kupowałem płyty, ale żadna transakcja nie była tak przyjemna. Dj'a Berbera też spotykaliśmy jeszcze kilkakrotnie, wymienialiśmy pozdrowienia i uściski dłoni. No i zawsze mogliśmy liczyć na jego pomoc w wydostaniu się z labiryntu suków.
Jednym z pożytków ze spotkania z Dj'em było też rozpoznanie w zawiłościach pirackiego rynku muzycznego Maroka. Naprawdę zależało mi na kupnie oryginalnych, miejscowych wydań. Nie żebym szczególnie martwił się o kieszeń artystów, ale ze zwykłego, czystego snobizmu - mieć w kolekcji płyty Made in Morocco, z wkładkami po arabsku, itp. Niestety - 95% płyt, jakie oglądałem, to 100% piraty, a te 5 pozostałych, to, przynajmniej tak przekonywał mnie Dj Berber, oryginały, od piratów różniące się jedynie pudelkami (jak małe DVD) i nadrukiem na płycie. Innych wydań nie widziałem nawet w sklepach, które wyglądały na profesjonalne, więc nie pozostaje mi nic, tylko uwierzyć.