Kilka kroków od targowiska zaczynały się już mury miejskie. Tuż za bramą Bab Larissa, którą Ave Mohammed V wpada do mediny, po prawej stronie, rozciąga się przyjemny ogród w nazwie mający coś z "cyber". Wydało mi się to dość dziwne w raczej tradycyjnym mieście, ale duża... bardzo duża... kawiarenka internetowa w centrum ogrodu rozwiała moja konsternację w kwestii nazewnictwa.
Ogród kończy się praktycznie przy Place de Foucauld (wystarczy przejść ulice), który jest jakby przedsionkiem Dżemaa el-Fna, śmierdzącym niemożliwie końskim łajnem fermentującym w afrykańskim upale. Tu znajduje się jeden z postojów zielonych, końskich taksówek.
Na placu, od wejścia, to samo co wczoraj: henna, przebierańcy, żebracy... do tego nowość (jak na drugi dzień): "tocz manki"... - koleś z mocno otumaniona małpką na sznurku, której łapką uporczywie klepał Olkę po ramieniu. Nie skorzystaliśmy. Daliśmy "manki" spokój, bo trochę to barbarzyńskie - ludzie niech robią z siebie wariatów, ale "manki" niech zostawią w spokoju.
Jakoś brakło nam weny na wędrówki po Dżemaa, więc zrobiliśmy tylko rundkę rekonesansową i napiliśmy się najlepszego soku pomarańczowego na świecie. Dla kogoś kto nigdy nie był w Marrakeszu, dodam, że to wyciskany na oczach klienta sok ze świeżych, bardzo słodkich pomarańczy z dodatkiem lodu - doskonałe panaceum na upał panujący w tym mieście. Mam tylko nadzieje, że pomarańcze nie są zrywane z drzew, którymi obsadzone są główne ulice miasta. Swoją drogą, wątek soku pomarańczowego z Dżema el-Fna pojawia się w praktycznie każdej relacji z Maroka, więc musi mieć w sobie coś nadzwyczajnego.
Na marginesie... rewelacyjnie wyglądał śmieciarz, który wozem zaprzężonym w osiołka, zabierał od sprzedawców soków wyciśnięte pomarańczowe skórki... coś pięknego... najpiękniejsza góra śmieci jaką widziałem. Podczas którejś z wizyt na Dżemaa, nie pamiętam kiedy dokładnie to było, dwóch kajtków zawinęło śmieciarzowi jego pomarańczowy wózek i zaczęło szaleć pomiędzy ludźmi klepiąc osła po zadzie. Gościu nieźle się nabiegał, wymachując laską, zanim ich dorwał, a właściwie nie ich, tylko porzuconą "śmieciarkę".
Wracając do hotelu, po raz pierwszy skusiliśmy się na tajin w jednej z wielu knajpek przy Ave Yacoub el-Mansour. Wersja z kurczaka, jaką zamówiliśmy, nie była powalająca, a na dodatek w specjalnym naczyniu, jakiego używa się do przygotowania tej tradycyjnej potrawy, razem z kura i warzywami, uduszone były... frytki... Lipa... Ale miętową herbatę mięli doskonałą. Oczywiście przesłodzoną, ale na spodku dostałem jeszcze dwie kostki cukru extra...