Podróż W stronę Marrakeszu - Nie taki diabeł straszny...



2006-05-13

Szybki prysznic, małe rozpakowanie i, po topograficznej naradzie z recepcjonistą, ruszyliśmy na Dżemaa el-Fna - najważniejsze miejsce w Marrakeszu. Okazuje się, że Marrakesz nie jest tak duży, jak wynikałoby z map w przewodnikach. Nasz hotel wybudowano praktycznie "poza mapą" (północny kraniec Gueliz), a do Dżemaa el-Fna szło się jakieś 25-30 minut spacerkiem.

 

W drodze okazało się, że mur przy ulicy prowadzącej do hotelu otacza cmentarz, na którym pochowani są marokańscy Europejczycy. Na skraju palmowego gaju natomiast, kilku starszych wiekiem Arabów oddawało się grze w kule (nie pamiętam jak nazywa się ta gra), co zdziwiło mnie nieco, biorąc pod uwagę okrutny smród padliny bijący z lasku.

 

Na plac trafiliśmy bez problemów. Prawie cała droga prowadziła główną ulicą miasta - Ave Mohamed V -, a jako że wieczór zaczynał się już na dobre, na ulicach robiło się tłoczno. Była więc okazja przyjrzeć się z bliska żywym Marokańczykom.

 

Dżemaa el-Fna to coś więcej niż plac - to zjawisko... Podobnie jak kilka innych placów, w innych miastach. Choćby Zócalo, Tlatelolco, czy Plaza Hidalgo w Mieście Meksyk, które znam z autopsji.

 

Już od wejścia, każdego turystę dopadają różni, dziwni lokalni "artyści". Na początek tradycyjnie ubrani staruszkowie, przystrojeni w czapki przypominające abażury i oznajmiający swoją obecność dzwonieniem w dzwonki, którymi są obwieszeni. Ofiarą kolejnego ataku padła Olka. Dopadła ją babka malująca "tatuaże" henną. Po krótkich targach, cena, z początkowych stu dirhamów, spadła do trzydziestu. Kiedy jednak Olka zasiadła na taboreciku, a babka wyciągnęła strzykawkę z grubą igłą, które wyglądały (jak na pierwszy wieczór w tym kraju), wyjątkowo brudnie, moja towarzyszka zerwała się twierdząc, że absolutnie nie pozwoli, by ktokolwiek, robił jej cokolwiek, za pomocą tego czegoś... Czarna... taką ksywkę z uwagi na strój dostała "tatuatorka"... zaczęła bluzgać na Olke po arabsku i nie chciała jej puścić. Na szczęście skończyło się tylko na pyskówce, odrobinie strachu, plamie na spodniach i niezatartym wrażeniu, jakie wywarła na nas Czarna - jedna z najpiękniejszych kobiet... nie dziewczyn... w Marrakeszu.

 

Gdy oddaliliśmy się na bezpieczną odległość od Czarnej, chciałem zrobić kilka fotek tancerzom przebranym w stroje Gnawa. Mimo że sprawdzałem zooma i to z dość daleka, jeden z nich wypatrzył mnie i szybko podbiegł z czapka, żeby zapłacić mu za zdjęcia, których jeszcze nie było. Wrzuciłem parę groszy, pstryknąłem jedną, pozowaną fotkę i dałem sobie spokój. Wtedy właśnie zrozumiałem, że na placu tylko smród jest za darmo i dla wszystkich.

 

Wygłodniali po lotniczym żarciu postanowiliśmy przekąsić coś na tarasie jednej z wielu restauracji wokół Dżemaa el-Fna. Nawet nie pamiętam gdzie dokładnie trafiliśmy, ale po raz pierwszy zakończyliśmy posiłek miętową herbatą i problemami językowymi. W Marrakeszu i chyba w całym Maroku, angielski, w przeciwieństwie do francuskiego, jest językiem całkowicie obcym. Po francusku mówią absolutnie wszyscy i to doskonale (tak mi się przynajmniej wydaje). Od kilkuletnich kajtków po żebrających staruszków. Nota bene żebraków (czy jest jakieś "ładne" słowo na określenie tej "profesji"?) na ulicach Marrakeszu są setki. O dziwo większość z nich chodzi uśmiechnięta i, jak wspomniałem, po francusku prosi turystów o jałmużnę. Co do miejscowych, Islam nakazuje wspieranie ubogich, co też muzułmanie, niekoniecznie entuzjastycznie, robili. Mnie czasem, a może raczej z czasem, żebracy zaczęli działać na nerwy. Nie żebym był skąpy, ale co za dużo...

 

Po herbatce z widokiem na nocne Dżemaa el-Fna, obeszliśmy jeszcze szybko plac. Spośród wielu osobliwości, których zdecydowanie tu nie brakuje, najdziwniejsi byli sprzedawcy... zębów i sztucznych szczęk. Trochę makabryczne. Olka ochłonęła też już wystarczająco po przygodzie z Czarną, aby dojść do wniosku, że może jednak warto się skuśic na hennę. Kilka kolejnych okrążeń wokół placu w poszukiwaniu nowej znajomej nie przyniosło jednak efektu i spośród wielu "artystek" zajmujących się ubarwianiem ciał (głównie) turystek, wybrała pierwszą z brzegu. Innym babkom niezbyt się to spodobało i po raz kolejny byliśmy świadkami huraganu kłótni arabskich ludzi interesu. Kobiety omal nie wyrywały sobie z rąk, filigranowej postury, Olki. Podobnie jak przygoda z taksówkarzami na lotnisku, podejrzewam, że i ta "kłótnia" była tylko grą na zastraszenie. Tym razem zdecydowanie mniej skuteczną. Ola utargowała przeszło pół ceny i za kilkadziesiąt dirhamów dostała brązową "bansoletkę" o tygodniowej trwałości. Co prawda umawiała się na czarną, pozostającą miesiąc, ale cóż... było już ciemno... Może babeczka się pomyliła?