Podróż W stronę Marrakeszu - Atlas na horyzoncie



2006-05-13

Wylot, jak wszystkie wyloty z Londynu, był oczywiście opóźniony i, koniec końców, wystartowaliśmy o 13:ileś-tam. My, czyli ja i Ola - moja wieloletnia przyjaciółka, przyszywana siostra, która, tak jak ja, od jakiegoś czasu mieszka w UK.

 

Wylecieliśmy z dość chłodnego Londynu. Lecieliśmy z Atlas Blue. To tanie linie należące do Royal Air Maroc (coś jak Centralwings dla LOT'u). Samolot nie wyglądał zbyt ciekawie. Całkiem serio zaniepokoił mnie dosłownie połatany ogon. Fajny za to był boarding... Niezbyt często zdarzało mi się latać, ale co najmniej dziesięć razy wsiadałem już do samolotu i wejście na bramkę, było za zwyczaj atakiem, a u Marokańczyków: "proszę miejsca od - do..." i tak po kolei, po kilkanaście osób. Szybko, sprawnie i bez bałaganu na pokładzie. Dobry pomysł.

 

[Z perspektywy kolejnych dwudziestu kilku odbytych lotów, w tym w większości z normalnymi przewoźnikami, uwaga ta wydaje mi się śmieszna, ale zostawiam ją dla tych, których lotnicze doświadczenia ograniczają się jedynie do low cost'ów]

 

Pierwszy raz miałem kontakt z... właściwie czymkolwiek arabskim. Dlatego komunikaty i napisy "pismem robaczkowym" wielce mnie bawiły, w przeciwieństwie do jedzenia, które na pokładach chyba wszystkich linii, jest po prostu paskudne. Długo zastanawialiśmy się z Olką nad jednym ze składników dania, które miało, prawdopodobnie, być podniebną wersją tajin'u, ale do dziś jest to dla nas jedna z nierozwiązanych zagadek. Kilka razy wydawało nam się, że w lokalnych potrawach jest coś... podobnego, ale... cóż, kto nie jadł w powietrzu, nie ma pojęcia co znaczy okropne żarcie. Trzeba ogromnej fantazji, wysiłku i kunsztu, żeby stworzyć coś tak pozbawionego smaku i... niejadalnego.

 

Wylądowaliśmy około 16. Pierwsze wrażenie, które nie odstąpi nas przez cały tydzień, to skwar... niemiłosierny, wszechobecny, osaczający skwar. Powietrze wibrowało nad płytą lotniska jakby było płynne, a nad głową wisiało bezlitosne słońce.

 

Przed budynkiem lotniska mogłem w końcu zapalić. Prawie cztery godziny bez papierosa, to dla mnie mały koszmar. Na lotnisku w Marrakeszu nie ma ściśle wyznaczonych miejsc do palenia. Ograniczenia narzucają raczej sami podróżni. W większości europejscy turyści z głowami wypełnionymi europejskimi nakazami i zakazami i groźbami ich złamania.

 

Odprawa, czy ściślej kontrola paszportowa, bo do niej tylko ograniczyły się formalności, trwała nieskończenie długo. Oczywiście przed wpuszczeniem do Maroka trzeba wypełnić formularz, w którym, obok imienia, nazwiska, itp., trzeba na przykład podać... zawód.

 

Po odprawie jeszcze jedna kolejka... do kantoru. Wiem, ze marokańskich dirhamów nie wolno wywozić z kraju, więc kupić można je tylko na miejscu. Ale luzik... po dobrym kursie wymieniłem 100 funtów na 1600 dirhamów, co bez dwóch setek stanowi najniższą, gwarantowaną pensję w tym kraju.

 

Po odstaniu około 1,5-2 godzin w kolejkach, w końcu znaleźliśmy się w Maroku. Jeszcze tylko ustawienie roamingu w telefonie... i tu pierwsza niespodzianka... nie można słać sms'ów do UK z sieci MOR-IAM. Można tylko dzwonić. Trudno, trzeba potwierdzić, że samolot się nie rozbił. Minuta rozmowy wychodzi ponad funta.

 

Skoro wszystkie powinności i formalności zostały załatwione, czas był pomyśleć o "transferze" do hotelu Ayoub. Od momentu zabukowania wakacji miałem obawy co do adresu tego przybytku, który ograniczał się tylko do: "na przeciwko wydziału medycyny"... Ja bym nie trafił, szczególnie że "wydział medycyny" nie figuruje na mapach w przewodnikach. Może taksiarze wiedza... Głęboki oddech, dusza na ramieniu i ruszamy z Olką na parking gdzie stoją zwykle, małe petit taxi. Większość "petitek", to beżowe peugeoty, fiaty i dacie, w stanie rożnym - od bardziej niż połowicznego rozkładu, po całkiem nowe. Drugą cześć parkingu zajmowały klimatyzowane busy i autobusy, czekające na zorganizowane wycieczki.

 

Zanim z plecakami doczłapaliśmy się do postoju, obskoczyło nas kilku naganiaczy mówiących po francusku. Na mój angielski odpowiedział tylko jeden, więc dalsze pertraktacje toczyły się między mną a nim i miedzy nim a cała resztą, która darła się niemiłosiernie oskarżając go chyba o kradzież klientów... Później, na zimno, stwierdziliśmy, że to chyba taka gra na zastraszenie naiwnych turystów (jakimi niewątpliwie byliśmy), by czym prędzej wsiedli do którejkolwiek taksówki. Gra przynosząca skutki, bo bez wahania oddaliśmy plecaki w ręce "naszego" naganiacza i wsiedliśmy do starego fiata. Zanim zakończyły się wszystkie kłótnie, zauważyłem laskę siedzącą w sąsiedniej taksówce, z miną tak przerażoną, że niewiele brakowało by się rozpłakała...

 

Kierowca naszej taksówki nie mówił po angielsku, więc przez naganiacza/tłumacza objaśniłem gdzie chcemy jechać. Cena - "łan handrrret fifti" - nie zrobiła na nas jeszcze wrażenia.

 

Ruszyliśmy w miasto. Ruch uliczny jak na sobotnie popołudnie był dla mnie, przyzwyczajonego do angielskich, permanentnych korków, zaskakująco mały. W zasadzie żaden... Kilka samochodów, kilka skuterów, zielone, turystyczne bryczki i kilka wozów zaprzężonych w osły. Ludzi zresztą też nie widać zbyt wielu. Po drodze minęliśmy fragment murów miejskich otaczających medinę i ciągnących się przez... naście kilometrów. Kolejne zaskoczenie, powracające jeszcze wielokrotnie, to zieleń... bardzo dużo zieleni, jak na miasto leżące prawie na Saharze. ...i ten smród... dla mnie wspaniały, bo przypominający mi Meksyk - spaliny, wyziewy z kanałów, zapach przygotowywanego na ulicach jedzenia, gnijące śmieci... W Marrakeszu do tego koktajlu dochodzi jeszcze smród końskiego i oślego łajna, a w wąskich uliczkach mediny, o czym dowiedziałem się niedługo, smród ludzkiego moczu.

 

W pewnym momencie, w drodze do hotelu, złapałem małego stresa. Nigdy wcześniej tu nie byłem, więc nie miałem pojęcia jak wyglądają główne, a jak podrzędne i jeszcze mniejsze ulice, więc kiedy nasza taksówka skręciła w kolejną, pustą i odgrodzoną z jednej strony murem, a z drugiej gajem palmowym, zacząłem się zastanawiać, czy wszystkie filmowe porwania w krajach arabskich są aby na pewno, tylko wymysłem scenarzystów. Oczywiście moja fantazja źle mi podpowiadała i po kilkuset metrach byliśmy pod hotelem. W recepcji, mówiący płynną angielszczyzną, uprzejmy koleś, dal nam do wypełnienia kolejny, pełen niepotrzebnych danych, formularz. Wszystko się zgadzało. Pokój OK. Klima ustawiona na... 30 stopni, żeby było chłodniej niż na zewnątrz, ale numer pokoju, wprawił nas w konsternację. Do wylotu 13. o 13:00 doszedł pokój numer... 413. To juz przesada.

  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz