Postanowiliśmy wrócić na suk. Tu mimo wszystko zaczynaliśmy czuć się swojsko. Sprzedawcy nas rozpoznawali, a niektórzy nawet pozdrawiali... po polsku. Plotki rozchodzą się tu szybciej niż burza piaskowa.
Tym razem rozglądaliśmy się za przyprawami. Podobnie jak wszystkiego, również przypraw jest tu mnóstwo. Problem w tym, że wiele z nich jest całkowicie nieznana, a nachalni sprzedawcy raczej przeszkadzają niż pomagają w wyborze. Kilka dni na sukach nauczyło nas jednak olewać takich, obdarzonych zbytnim temperamentem gości i szukać do skutku... I znaleźliśmy spokojny stragan, na którym mogliśmy do woli pytać i próbować, aby wyjść ze sporym zapasem egzotycznych miksów. Szczególnie jeden pikantny, ale bez przesady, okazał się wyjątkowo użyteczny w mojej kuchni. Zakupiłem tez zapas zachwalanej (i już wspomnianej) ziołowej viagry, której póki co nie muszę używać, ale...
Na Dżemaa el-Fna Ola zaczęła się ostro targować o... paczkę kadzideł. Sprzedawca, który, sądząc po po wystawionym towarze, był jednym z placowych medyków, co chwila patrzył na mnie błagalnym wzrokiem, jakby chciał powiedzieć "człowieku, przemów tej fatimie do rozumu, cena i tak jest śmieszna"... Olka nie dała się jednak zlekceważyć i z 25 utargowała na 8 dirhamów. Jako że medyk nie miał wydać z 10, zawinęła jeszcze jakieś muszelki.
Tym razem daliśmy się też namówić na pokaz zaklinaczy węży. Ich "impresario", bez nachalności podszedł do nas, przedstawił ofertę i cenę - 10 dirhamów za "sesje". Był przy tym tak przekonujący, że ulegliśmy.
Otumanione kobry i grzechotniki nie były może zbyt ruchliwe, ale niewątpliwie budziły respekt. Zapewnienia i "don skierrr" zaklinaczy nie przekonały Oli do zabawy z jadowitymi gadzinami. Na "deser" czekała jeszcze skrzynka pełna pająków, ale za tę "przyjemność" bardzo uprzejmie podziękowaliśmy.
Odwiedzając Dżemaa el-Fna niemal codziennie, polowaliśmy na "Czarną" - babeczkę, z którą pierwszego wieczoru w Marrakeszu mieliśmy spięcie w kwestii ozdabiania ciała Olki. Swoją urodą i zachowaniem, "Czarna" zrobiła na nas tak silne wrażenie, że nie mogliśmy oprzeć się pokusie by znów się z nią spotkać. Poza tym, brązowa henna na nadgarstku Olki zaczęła już znikać, a uznała że wracać z Maroka bez "tatuażu" to trochę lipa. Tego dnia poszczęściło się nam. Tak jak w sobotni wieczór, "Czarna" zajmowała miejsce blisko wejścia na plac. Ruszyliśmy prosto na nią, mijając tłum innych "tatuatorek" zachwalających zwoje dzieła i umiejętności. Gdy i ona nas zauważyła, na jej skupiona wypatrywaniem potencjalnych klientów twarz wstąpił wspaniały uśmiech. Kurcze... Mimo że (tak mi się wydaje) babka bliska czterdziestki, raczej nie rozpieszczana przez życie i słońce, wygląda po prostu rewelacyjnie...
"Heloł maj frrrendzz!!! Tudej speszjjal prrrajs forrr ju"... Jasne. Jak zwykle. Nie cena się liczyła, ale towarzystwo. Olka swoim zwyczajem utargowała i tak niewysoką cenę do 30 dirhamów za duży wzór na nodze. Ja nie mogłem się oprzeć pokusie i opstrykałem "Czarną" w czasie pracy. W przeciwieństwie do większości arabskich kobiet, nie miała nic przeciwko temu.
Kiedy czarne dzieło "Czarnej" było gotowe, Ola uznała że dobrze byłoby odwiedzić innego "znajomego" z Dżemaa - sprzedawcę soku pomarańczowego, który wpadł jej w oko we wtorek, i który, jej zdaniem, był równie słodki jak pomarańcze wyciskane wprost do szklanek... I jego znaleźliśmy odrzucając kolejne sto ofert od innych sprzedawców. Kiedy Ola, rozmarzonym wzrokiem, wpatrywała się w "Pomarańczkę" sącząc swój sok, ja spijałem kolejne darmowe dolewki.
Zanim ruszyliśmy w drogę powrotną do hotelu, skoczyliśmy jeszcze na małą obiado-kolacje na taras jednej z knajp przy placu. Po raz pierwszy spróbowałem kuskus i trochę się rozczarowałem. Za dużo kaszy... Ale ogólnie może być. Niesamowicie za to wyglądało danie, z którym kelner przeszedł obok, gdy czekaliśmy na nasze zamówienie: ogromna micha pieczonego mięsa i warzyw, pachnąca wprost cudnie. Zapytałem z nadzieja co to i za ile, ale okazało się, że to specjalne... nawet nie tyle zamówienie, co popis kucharza dla jednego z gości sąsiedniego stolika. Oczywiście w ślad za pierwszymi kęsami posypały się komplementy i pochwały w stronę kuchni, skąd, pokrzykując, odpowiadał maestro. Ja musiałem zadowolić się kaszą.