Podróż W stronę Marrakeszu - Północnoafrykańskie pojęcie czasu



2006-05-17

Nasz czas w Essaouirze niestety nieubłaganie się kończył. Powoli wracaliśmy w kierunku miasta, zastanawiając się, czy zdołamy odnaleźć dworzec. O tej porze (ok. 15) na plaży zrobiło się trochę tłoczniej i jakby... "brazylijsko". Klimat, ludzie, kolesie kopiący piłkę, nawet akcent podjeżdżał mi portugalskim. Oczywiście to tylko złudzenie, ale całkiem przyjemne.

 

Na mieście kupiliśmy "obiad" - marokański chleb za dirhama i pepsi... Brakowało mi tylko musztardy, by poczuć się jak za starych, punkowo-biwakowych czasów. W małej knajpce przy dworcu wypiliśmy miętową herbatę i... zaczęliśmy tęsknić za Essaouirą. Jeśli kiedyś wrócę do Maroka, na 100% chcę się tu zatrzymać na kilka dni.

 

Gdy dotarliśmy do dworca, autobus do Marrakeszu stał już na stanowisku. Wśród oczekujących rozpoznaliśmy kilka znajomych twarzy z porannego kursu - parkę Francuzów (jedynych oprócz nas Europejczyków w naszym autobusie - reszta czekała na klimatyzowany, wielki autokar CTM - taki tutejszy "polski express") i trójkę młodych Arabów (parę i kolesia, którego rano "przesadziłem"). Uśmiechy, pozdrowienia i... bariera językowa.

 

Najszybciej jak to możliwe zajęliśmy miejsca, a nasi znajomi pozasiadali wokół i przez Francuza, jako tłumacza, wymieniliśmy spostrzeżenia znad Oceanu.

 

Oczywiście o planowanej 17:30 autobus wciąż stał i nawet nie zapowiadało się by miał ruszać. Zniecierpliwiony młody Arab dowiedział się od kierowcy, że ruszymy o 18:00. Tymczasem dwóch kolesi biegało po dworcu i placu krzycząc "Marrrrraksz, Marrrrraksz, Marrrrraksz" i przyprowadzając nowych pasażerów.

 

O 18. autobus nadal stal. Kolejna interwencja przyniosła zaskakującą wiadomość: nie ruszymy póki nie zbierze się komplet pasażerów... Lekka przesada, ale nie pozostawało nam nic więcej, jak tylko czekać i przyglądać się podróżnym. Najciekawszy z nich... żywy kogut... podróżował w towarzystwie bardzo sympatycznej kobiety w średnim wieku, zapakowany w... plastikową reklamówkę...

 

Podobnie jak rano, również tym razem przez autobus przetoczyła się pielgrzymka handlarzy, gawędziarzy i żebraków.

 

Wyjechaliśmy około 19., kiedy moje nerwy napięte były do granic wytrzymałości. Dwaj kolesie, którzy biegali po dworcu nawołując klientów, okazali się "konduktorami" i naganiaczami. Jeden z nich, młodszy, wskoczył do autobusu jakieś pół kilometra za dworcem, bo biegł próbując jeszcze kogoś złapać. Gdy wsiadł, rozłożył się na schodkach, odpalił papierosa i przy otwartych drzwiach spokojnie sobie palił. Drugi, który dostał ksywkę "Okruch", był po prostu straszny: ogromne usta stale coś przeżuwające i całe w okruchach; niewiarygodnie grube okulary; sfatygowana czapka baseball'ówka; spodnie wyglądające jak stare, brudne kalesony i coś... właściwie nie wiem czy była to za długa marynarka, czy za krótka dżelaba... no i ten głos, którego mógłby mu pozazdrościć nawet Janek Himmilsbah. Chodzący koszmar 25 razy sprawdzający bilety.

 

A tak a'propos biletów... Nasze nie spodobały się młodszemu z kanarów. Oglądał je, sprawdzał coś w swoim pliku papierów, porównywał coś i ciągle miał niezadowoloną minę. W końcu zabrał bilety, wypisał nowe, ładniejsze i jego twarz rozchmurzyła się.

 

Wracając do Marrakeszu, autobus miał zdecydowanie więcej przystanków, niż w drodze do Essaouiry, co tylko powiększyło moją frustrację i przedłużyło podróż, ale dzięki temu dowiedziałem się, że dwa klaśnięcia oznaczają "przystanek na żądanie", a dwa uderzenia w drzwi to znak do dalszej jazdy. Ciekawe czy trzeba mieć na to papier?