Podróż W stronę Marrakeszu - Dżameluny i arabscy hippisi



2006-05-17

"Już nie ma dzikich plaż..." śpiewała niegdyś Irena Santor i może miała racje w tej swojej morderczej pieśni, ale plaża w Essaouirze, mimo że daleka od dzikości ma w sobie coś... trudnego do opisania. Po pierwsze nie jest tu tłoczno. Może nam się akurat tak trafiło, ale wyglądała wyjątkowo spokojnie. Owszem, kilku miejscowych chłopaków kopało piłką; tu i ówdzie na ręcznikach leżały roznegliżowane turystki, a po kolana w wodzie przechadzały się lokalne, mniej lub bardziej "zakryte", piękności. Jednak ogólne wrażenie to masa wolnego piasku i fal, nieporównywalna choćby z nadbałtyckimi piaskownicami zatłoczonymi przez różowe manaty.

 

Szczerze nie znoszę plaż... Autentycznie ich nie cierpię. To uraz nabyty właśnie w takich miejscach jak Sopot, Krynica Morska, czy Stegna... ale tu, na atlantyckim wybrzeżu Maroka, mógłbym spędzić... nawet kilka dni. Kilometry gorącego piasku i ciepłej, krystalicznie czystej wody próbującej wedrzeć się jak najgłębiej wgłąb lądu...

 

Po dobrych paru kilometrach spaceru plażą, w oddali, niczym fatamorgana, ukazały się naszym oczom sylwetki wielbłądów, czyli dżamelunów (totalnie spolszczone i zniekształcone przez nas arabskie słowo określające kilka [3 i więcej] wielbładów, ale nie pamiętam jak to było poprawnie). Nagle zrodziła się nieodparta pokusa - być w północnej Afryce i nie przejechać się na wielbłądzie? Ale po chwili przyszło opamiętanie i obawa co do dalszego pogorszenia się stanu naszych finansów. Zobaczymy... W razie, czego można się targować.

 

Jeszcze zanim na dobre zbliżyliśmy się do stada, wyszło nam na przeciw kilku "pasterzy" i posypały się propozycje. Zaczęło się od 200 dirhamów. W sumie taniej niż myśleliśmy, ale w tej chwili i tak za dużo, bo mieliśmy nie więcej niż 250. Daliśmy ciała nie zabierając kasy, ale... mądry Polak po szkodzie. Ja odpuściłem. Ola uparła się, że musi przejechać się chociaż na arabskim koniu. Dopięła swego za 50 dirhamów. Ma dziewczyna dar!

 

Kiedy Olka oddawała się przyjemnościom, ja jeszcze przez jakiś czas musiałem odrzucać kolejne propozycje przejażdżki. W końcu właściciele garbatych wierzchowców dali za wygrana i zaczęliśmy trudną rozmowę w dziwnym (jak zwykle) języku.

 

Kolesie byli świetni - tacy tutejsi hippisi: długie włosy, brody, kolorowe ciuchy... pytania o haszysz... Pogadaliśmy trochę o pierdołach. Skąd jesteśmy? Jak nam się podoba Maroko? Nasłuchałem się jaka to lipa spędzać wakacje w Marrakeszu - mieście dla starych i bogatych - po czym posypały się pochwały na temat, niezaprzeczalnych, atutów Essaouiry. Dostałem pozwolenie na darmową sesje zdjęciową wielbłądów i... po raz kolejny zasypali mnie propozycjami przejażdżki. Gdy wyraźnie powiedziałem, że nie lubię koni ani wielbłądów, jeden z kolesi pokiwał tylko głowa, spojrzał rozmarzonym wzrokiem za oddalającą się na koniu Olką i stwierdził, prawie z nostalgia: "tylko ja lubisz...?" po czym już weselej dodał: "i pewnie piwo i palenie...?". Nie chciało mi się wyprowadzać go z błędu i zająłem się "pstrykaniem" wielbłądów.

 

Olka wróciła z przejażdżki cała rozpromieniona. Przez długi czas w Polsce jeździła konno, więc pozwoliła sobie nawet na galop po plaży. Dodatkowa atrakcja wycieczki był jej opiekun - dwudziestoparoletni, długowłosy i, podobno, niesamowicie przystojny chłopak. Trudną angielszczyzną rozmawiali na mniej więcej te same tematy co ja z kolesiami, którzy zostali przy stadzie. Chłopak zdziwił się bardzo, że można być z biednego kraju w Europie, nota bene kraju, który umiejscowił gdzieś koło... Hiszpanii. Dostaliśmy wspólne zaproszenie na wieczór, a Olka nawet... propozycje pracy. Młody hippis twierdził, że kasa z koni jest całkiem dobra, pracy nie ma dużo, a zabawy nie brakuje. Biedna Ola do dziś zastanawia się czy dobrze zrobiła odrzucając propozycję...